
Zarzekała się żaba błota. Mijający rok pokazał, iż przysłowie to pasuje do mnie idealnie. Jeszcze w styczniu, jak owa żaba zarzekałem się, że nie interesują mnie dalekie, zagraniczne podróże, gdyż wbiłem sobie do głowy, iż wszędzie na świecie jest tak samo. Nie ma więc sensu marnowanie na takie wędrówki czasu i pieniędzy. Patrząc z perspektywy wydarzeń, jakich doświadczyłem w tym roku, obecnie mogę sobie „pogratulować” tego przekonania. Chcąc się nieco usprawiedliwić, powołam się na brak odpowiedniego towarzystwa do tego rodzaju wojaży, co było związane z koniecznością zebrania odwagi i podjęcia samodzielnej decyzji. Trochę czasu zajęło mi zbieranie tej odwagi, a to „trochę” oznacza całe moje dotychczasowe życie. Posługując się kolejnym przysłowiem: lepiej późno, niż wcale.
Jako początkujący autor, często zaglądam na inne blogi, gdyż sporo można się z nich nauczyć i mogą one stanowić źródło inspiracji. Z tego co widzę, obecnie na części z nich pojawiają się swego rodzaju podsumowania, związane ze zbliżającym się końcem roku. Pomyślałem, że to niezły pomysł, ale ja to nazwałem małym przeglądem. Podsumowania kojarzą mi się z definitywnym zakończeniem, a przecież przygody nigdy się nie kończą. Mamy je w głowach i możemy do nich wracać, kiedy tylko zechcemy. Możemy przeżywać je od nowa w naszej wyobraźni. W tej sytuacji nie ma miejsca na jakiekolwiek podsumowania i próby spinania przygód klamrą, która w założeniu miałaby zamykać jakiś rozdział. Określenie przegląd lepiej tutaj pasuje. Mały zaś dlatego, że w tym roku przygód związanych z wycieczkami miałem całkiem sporo i wyszedłby nieco przydługi elaborat, gdyby spróbować je wszystkie ująć w tym wpisie. Tym razem chciałbym, aby wpis miał charakter lżejszy od poprzednich, więc posłużę się zdjęciami, które nie załapały się do wcześniejszych publikacji, a po części stanowią efekt zabawnych sytuacji, które określa się w języku polskim jako zakulisowe, a w języku angielskim, są to tzw. behind the scenes.

Te dwie, śpiące łyse pały, to nie efekt całonocnej libacji. Słowo harcerza! Z Myśliborza do Nowego Sącza jest blisko 700 kilometrów, a więc według moich obliczeń, do celu mieliśmy dotrzeć na niedługo przez udostępnieniem nam lokum w Nowym Sączu. Faktycznie, dojechaliśmy tam dużo szybciej, nawet z uwzględnieniem pomyłki nawigacyjnej, efektem której był niezamierzony wjazd na Zakopiankę. Całonocna podróż zmogła mnie i mojego przyjaciela Tomana podczas oczekiwania na przygotowanie nam pokojów. Korzystając z okazji, chciałbym polecić naprawdę dobre miejsce noclegowe z którego skorzystaliśmy podczas naszego pobytu w tym mieście. Harmonica Studio znajduje się przy położonej niedaleko centrum, niezbyt ruchliwej ulicy Sienkiewicza. Do dyspozycji dostaliśmy całe, dwupokojowe, czyste, kompletnie wyposażone mieszkanie z łazienką i balkonem. Nieopodal zaś, odnaleźliśmy świetny Bar Pod Wierzbą ze smacznym jedzeniem po przystępnych cenach. Tak przystępnych, że w porze obiadowej odnosiłem wrażenie, iż Pod Wierzbą stołują się wszyscy okoliczni mieszkańcy. W tym przypadku, jedynym rozczarowującym elementem był… brak wierzby. Nie udało mi się jej wypatrzyć pośród rosnących wokół drzew, a jest ich tam całkiem sporo. A zatem, skąd wzięła się nazwa baru? To musicie ustalić sami, odwiedzając Bar pod Wierzbą.

Nie trzeba być nazbyt dociekliwym, aby podczas mających na celu odnalezienie informacji o Nowym Sączu wędrówek po Sieci zauważyć, że miasto szczyci się dużymi i zadbanymi parkami. I rzeczywiście, nie ma w tym żadnej przesady. Do najładniejszych należą znajdujące się w sąsiedztwie centrum Planty, skąd niedaleko na wschód jest położony Park Strzelecki. Nieco skromniej wygląda umiejscowiony nad Dunajcem Park Miejski, lecz o jego wartości stanowi obecność jednej z najbardziej charakterystycznych miejscówek w mieście, a mianowicie pozostałości Zamku Królewskiego i sporych rozmiarów zegar kwiatowy. Oczywiście na tym nie koniec nowosądeckich atrakcji parkowych, ale to również powinniście sprawdzić sami.

Mam słabość do miejsc, które w oczach większości mogłyby być postrzegane jako niezbyt urodziwe. Spośród tegorocznych wędrówek, do najładniejszych inaczej, bez zastanowienia zaliczam Bazar Różyckiego w Warszawie. Nowy Sącz jest miastem czystym i zadbanym, ale również tam można odnaleźć perełki, zaspokajające moje odmienne postrzeganie piękna. Przykładem takiej perełki jest ulica Wąska, której zdjęcie wypatrzyłem w Sieci podczas zbierania informacji o tym, co warto zobaczyć podczas pobytu w tym mieście.

Kasia i Toman dali się zaciągnąć w ulicę Wąską, a następnie namówić do pozowania. Ulica ta sama w sobie ma dla mnie urok, lecz czegoś mi brakowało na zdjęciach. Tej przysłowiowej kropki nad „i”. Elementu, który przyciągałby wzrok. Brakującym elementem układanki stała się widoczna na zdjęciach para, czyli już wiadomo, kto 😉

Stary Sącz emanuje magicznym klimatem. Szczególnie latem, w dzień powszedni przed południem, kiedy to nie ma tam nazbyt wielu turystów, a można jednocześnie liczyć na wspaniałą pogodę. Miejscem, które zrobiło na mnie największe wrażenie, był kompleks Klasztoru i Kościoła Sióstr Klarysek. Kiedy tam dotarliśmy, zabudowania sprawiały wrażenie wymarłych, chociaż niemalże wszystkie drzwi były pootwierane i zapraszały do odwiedzenia wnętrz. A tam… Tam, w tych pięknych wnętrzach było tak cicho, że słyszało się brzęk przelatujących tuż za oknem owadów. Jeżeli chcielibyście odwiedzić obiekt sakralny, który nie przytłacza tandetą, niczym licheńskie monstrum, lecz wzbudza podziw i szacunek, to koniecznie odwiedźcie Klaryski w Starym Sączu.

Jak daleko sięgam pamięcią, wyobrażałem sobie, że wszyscy sportowcy są zmuszeni do stosowania specjalnych diet w żywieniu. Kiedy zaś sam zasmakowałem biegania w terenie i na ekstremalnych dystansach, to zmieniłem zdanie. Otóż przed którymiś tam z kolei zawodami zobaczyłem, jaką „dietę” stosuje jeden z czołowych zawodników, późniejszy mistrz na dystansie 100 kilometrów. Gdzieś na dwie godziny przed startem, konsumował on z zapałem… kiełbasę i jajka na twardo. Myślałem, że po prostu miał on owego dnia apetyt na tego rodzaju specjały, ale od innych dowiedziałem się, że „ten typ tak ma” i u tego zawodnika jest to normą. Nie ukrywam, że lubię kiełbasę, dlatego też stała się ona elementem mojej „diety” przedstartowej. Tak w ramach ciekawostki wspomnę o bez wątpienia najlepszym polskim himalaiście, czyli o Jerzym Kukuczce. Wiecie, jaką miał ksywę wśród kolegów? Mister Golonko 😀 Po prostu lubił opędzlować goloneczkę z puszki podczas wspinaczkowych wypraw. Każdemu, kto podśmiewał się z jego niezbyt sportowego brzuszka odpowiadał: poczekaj, zobaczymy na ośmiu tysiącach 😉 No cóż, nie oszukujmy się, ludzie są drapieżnikami i bez białka zwierzęcego w pokarmie, w większości raczej mizernie wypadają w sytuacjach, w których muszą uporać się z nieprzeciętnym wysiłkiem fizycznym.

Wejście na Krywań nie jest związane z koniecznością posiadania umiejętności wspinaczkowych, gdyż technicznie, szczyt ten należy do najłatwiejszych, spośród najwyższych wierzchołków w leżącej po stronie słowackiej części Tatr. Jednak z całą pewnością jest to góra wymagająca posiadania niezłej krzepy, a momentami, również odwagi związanej z brakiem lęku przestrzeni. Paradoksalnie, problem lęku przestrzeni może pojawić się podczas schodzenia, gdyż wtedy widzimy jak na dłoni to, co mamy przed sobą, a czego nie widzieliśmy wchodząc, gdyż wówczas mamy przed nosem jedynie skały. Jestem też zdania, że schodzenie z Krywania jest bardziej wyczerpujące, od wchodzenia. Szczególnie z partii pod szczytem i z tzw. Małego Krywania.

Początkowo nosiłem się z zamiarem napisania, że jestem dumny z Kasi i Tomana. Ale po zastanowieniu się doszedłem do wniosku, że zabrzmiałoby to nazbyt protekcjonalnie. Tak, jakbym czuł się od nich lepszy, albo tak, jakbym chwalił małe dzieci za coś, co sam zrobiłem już dawno temu. Myślę więc, że trafnym określeniem będzie to, że jestem pełen podziwu wobec ich wyczynu. Wejście na jeden z najwyższych tatrzańskich szczytów i zejście z niego, praktycznie bez większego przygotowania, ot tak, po wstaniu z fotela, wymaga nie tylko siły fizycznej, lecz przede wszystkim tężyzny ducha, która od zawsze jest towarem deficytowym. Lecz nie w przypadku Kasi i Tomana. Żeby nie było za słodko dodam, że wariaty z nich też konkretne 😉 Tuż pod wierzchołkiem Krywania dopadła nas burza, która prześlizgnęła się po zboczach tej góry, i kiedy inni zwiewali ze szczytu, albo w ogóle odpuszczali sobie wejście, to Kasia i Toman wleźli tam razem ze mną. No dobrze, to, że ja jestem szalony, wiadome jest wszystkim moim znajomym. Ale to, że Kasia i Toman są szaleni, stanowi prawdziwą niespodziankę! Miłą, bowiem nie czuję się teraz osamotniony. Witam wśród wariatów 😀

Opromienieni chwałą zdobywców Krywania, postanowiliśmy zajechać do Krakowa, żeby chociaż trochę zakosztować wakacyjnej atmosfery tego miasta. No cóż, po kilkudniowym pobycie w urokliwym Nowym Sączu, Kraków wypadł na jego tle bardzo słabo. Zatłoczony, śmierdzący spalinami i hałaśliwy, sprawiał odstręczające wrażenie. Kraków – sraków, taka jest moja aktualna ocena tego miasta. Niemniej jednak nie skreślam go z listy miejsc, do których chciałbym kiedyś wrócić. Może bowiem być tak, jak miałem to z Warszawą, którą postrzegałem dotychczas wyłącznie, jako wyglancowany stadion, na którym odbywa się wyścig szczurów, podgryzających gardła innym i łamiących sobie karki w pogoni za pieniądzem. Możność poszwendania się po zakamarkach Warszawy z poznaną w Iranie Anką, zmieniła perspektywę. Warszawa jest miejscem, które ma duszę. Jednak żeby poczuć jej obecność, potrzebny był przewodnik, który w odpowiedni dla mnie sposób pokazał jej urodę. Być może, w przypadku grodu Kraka, pojawi się na mojej drodze podobny przewodnik. A więc na razie… do zobaczenia, Krakowie! Być może…

Jeżeli chodzi o Przystanek, to jestem prawdziwym szczęściarzem, gdyż moje miasteczko dzieli od Kostrzyna nad Odrą niecała godzina jazdy samochodem. Od sześciu lat jestem tam stałym gościem, a impreza ta stała się dla mnie istotnym elementem rocznego cyklu. Tak coś czuję, że bez niej, zabrakłoby czegoś istotnego w moim życiu. Muszę jednak przyznać, że pierwsze spotkanie z Przystankiem, a właściwie, to pierwsze chwile spotkania z nim, były wyjątkowo odstręczające. Ogromny, przeogromny tłum ludzi, którzy bez przerwy idą znikąd i donikąd, ogłuszający hałas i… co tu dużo ukrywać; smród, przytłaczają każdego, kto po raz pierwszy znajdzie się na polach pod Kostrzynem w trakcie Przystanku. W moim przypadku, widok ten wywołał dwoiste uczucia. Z jednej strony, zdrowy rozsądek krzyczał: uciekaj stąd, uciekaj! Z drugiej zaś, nieznana mi dotychczas fascynacja szeptała: chodź, popłyń razem z tłumem, a nigdy tego nie pożałujesz… Wygrała fascynacja.

Wspomniana, tajemnicza fascynacja zmaterializowała się w postaci uczestników Przystanku. Tylu, całkowicie różnych od siebie typów ludzkich, nigdy w życiu nie spotkałem w jednym miejscu przedtem. Moim ulubionym zajęciem podczas każdego pobytu na Przystanku, jest szwendanie się z miejsca na miejsce i szukanie ciekawych, charakterystycznych postaci. Uwielbiam robić im zdjęcia, które gromadzę na komputerze w jednym, otoczonym sentymentem folderze. Później, najczęściej w zimowe wieczory, otwieram ten folder i oglądam zdjęcia, z przyjemnością myśląc o tym, co widziałem, i zastanawiam się nad tym, co jeszcze zobaczę na Przystanku w przyszłości. To są takie, wyłącznie moje skarby.

Nowe powiedzonko mojego autorstwa: właściwych ludzi poznaje się w… Iranie 😉 Oczywiście wyssałem je z przysłowiowego palca, ale w moim przypadku jest w nim całkiem spore ziarno prawdy. Jeżeli zwróciliście na to uwagę, to na początku niniejszego wpisu próbowałem tłumaczyć swoją niechęć do zagranicznych wojaży brakiem odpowiedniego towarzystwa. Mam na myśli podróże „w moim typie”, czyli do odległych krajów, niezbyt luksusowe, wiążące się ze sporym wysiłkiem fizycznym i zauważalnym elementem ryzyka. Wprawdzie decyzję o wycieczce do Iranu podjąłem samodzielnie, jednak cały czas zastanawiałem się nad tym, z jakimi ludźmi będę musiał ten czas spędzić. Chodzi mi o uczestników, a nie o przewodników. Co by było wtedy, gdybym na miejscu spotkał jakieś sfrustrowane marudy? Raczej nie byłoby to zachęcające doświadczenie. Po czymś takim, pewnie darowałbym sobie tego rodzaju pomysły i zająłbym się…. na przykład intensywną degustacją piwa (które bardzo lubię) w domowym zaciszu. Wyszłoby dużo taniej, a ciągła „bania”, też byłaby przyjemniejsza od przebywania ze skwaszonymi malkontentami. Po przylocie do Teheranu, czekała na mnie miła niespodzianka. Okazało się bowiem, że zamierzająca wejść na Damavand ekipa, niemalże w całości jest kobieca. Co więcej, kobiety te nie należały do rodzaju tych, którym po przyklejeniu sobie paznokci oraz sztucznych rzęs wydaje się, że są „królewnami” i w związku z tym oczekują, że podczas wycieczki będą niańczone. Nie tracąc nic a nic z naturalnej kobiecości, każda z nich jest bowiem twardą zawodniczką, której możliwościom, nie dorównuje większość ze znanych mi mężczyzn. Po takim doświadczeniu, z prawdziwą przyjemnością snuję pomysły na kolejne podróże o podobnym charakterze. Być może w tym samym towarzystwie.

Tylu owiec, co podczas mojego pobytu w Iranie, to przez resztę życia nie zjem 😉 Wraz z przyjazdem do tego kraju pojawiła się we mnie obawa, że nie podołam wyzwaniu, jakie w moim przekonaniu miała stanowić tamtejsza kuchnia. Obawa ta była wywołana wizją gastralnej rewolucji islamskiej, która mogłaby uniemożliwić mi wejście na Damavand. Jak się następnie okazało, nawet wyglądający na prawdziwą bombę doogh (lekko sfermentowany jogurt owczy z przyprawami) nie był straszny mojemu żołądkowi. Konsumowałem wszystko, co nie zdążyło uciec na drzewo, a wśród moich ofiar, najczęstszą były owce. W różnych postaciach, lecz przede wszystkim był to kebab, wyglądem i smakiem jakże odmienny od tego, który pod tą samą nazwą jest serwowany w Polsce. Podstawową jego wersję stanowił ten, który z wyglądu, bardziej przypominał kawałki mięsa z rożna, nadziane z cebulą i pomidorami na coś w rodzaju długiej szpady.

ḠALYĀN, czyli irańska fajka wodna. Nie mam pojęcia, czym ją nabijano, ale w dobrej wierze zakładam, że był to tytoń. Niemniej jednak podczas pobytu w Esfahanie, pewne wątpliwości budziło „uchachanie” mojego irańskiego towarzystwa, jak i moje, nad wyraz dobre samopoczucie, stanowiące efekt użycia tego ustrojstwa. Zastanawiała mnie również mazista konsystencja substancji, którą nabijano fajkę, ale uwierzcie mi, że pachniała ona fantastycznie! Palenie tytoniu stanowi jedyną dopuszczalną używkę w Iranie, jednak nawet w tym przypadku nie można być pewnym braku konsekwencji. Otóż w 2015 roku czterech mężczyzn wychłostano publicznie za to, że palili fajkę podczas Ramadanu w dzień. Każdy z nich zebrał po 74 baty. Jeżeli chodzi o alkohol, to obowiązuje zasada „do trzech razy sztuka”. Za trzecim razem idzie się na szubienicę. Narkotyki, wiadomo, szubienica gwarantowana.

Po zejściu z Damavandu, nasza ekipa rozpierzchła się. Jedni wrócili do swoich domów, inni zaś wyruszyli w dalszą wędrówkę na południe Iranu. W towarzystwie Agnieszki, dotarłem do położonego niemalże w centrum tego kraju Esfahanu, po czym ją opuściłem, gdyż skończył się mój czas i poprzez Teheran oraz Ateny wróciłem do Polski. Agnieszka zaś, samotnie, pojechała dalej, na południe, gdzie już od kilku dni przebywali Marta, Janka i Paweł. Ta grupa, rozminęła się gdzieś po drodze. Niemniej jednak umówiliśmy się, że kiedy wrócimy już wszyscy, to spotkamy się w Warszawie, żeby podzielić się wrażeniami. Kiedy w piękny, letni wieczór końca sierpnia siedzieliśmy na dziedzińcu jednego z lokali w centrum Warszawy, to przy piwie zastanawialiśmy się wspólnie, jaka wycieczka mogłaby w przyszłości przelicytować irańską przygodę pod względem wrażeń. Na tamtą chwilę, nie byliśmy w stanie wyobrazić sobie takiej.

Shokri obiecał mi wspólne wejście na Alam – Kuh. W przyszłości. Cały czas o tym myślę, gdyż bardzo chciałbym ponownie odwiedzić Iran. Mam taki plan; kiedy uda mi się zrealizować marzenie wejścia na górę o wysokości 7000 metrów, to spotkam się z Shokrim w Iranie i wyruszymy na groźny Alam – Kuh. To byłoby świetne podsumowanie (nie przegląd) pewnego ważnego etapu w moim życiu.
——————————————————————————————————————————————
Do zobaczenia w przyszłym roku 🙂
You must be logged in to post a comment.