Zamek w Swobnicy

Widząc pokaźnych rozmiarów, masywną wieżę swobnickiego zamku, zastanawiałem się nad tym, jakim cudem do dzisiaj uchowało się w jednym miejscu tyle dobrej cegły. W miejscu o specyficznym klimacie powojennych PGR – ów okolic Szczecina, gdzie cegła stanowiła towar deficytowy, a metody „teleportacji” owego surowca, były systematycznie rozwijane przez miejscowych. Najpierw byli Ruskie wywożący na wschód wszystko, co tylko za szybko na drzewo nie uciekało, a gdy mieli oni ku temu fantazję, to i drzewo nie stanowiło bezpiecznego miejsca. Nieco później była Warszawa, która kanibalizowała poniemieckie budowle tych rejonów oraz drenowała kieszenie obywateli z „entuzjazmem” składających się na jej obecny kształt. Po niej nastali dyrektorzy PGR – ów, stający się autorami swoistej transformacji, na skutek której szlachecki dworek hrabiego von Donnerwetter, sprawnie zamieniał się w kanciasty bohomaz dyrektora Kowalskiego, będącego panem na włościach skolektywizowanej myśli agrarnej. O ile na zgniłym Zachodzie teoretyzowano w temacie teleportacji ludzi i przedmiotów, uznając ją za czystą fantazję rodem ze znanego serialu Star Trek, tak na zachodnich rubieżach powojennej Polski, to cudowne rozwiązanie wprowadzono w życie i rozwijano. Szczególnie w zakresie przedmiotów, chociaż ludzie również nierzadko znikali. Uściślając tematykę należy podkreślić, iż pod tym względem nasi rodacy znacząco wyprzedzili Star Trek, gdyż słynna kwestia kapitana Kirka – Scotty, beam us up! – zabrzmiała dopiero w 1966 roku, tymczasem jej swojski odpowiednik – Ziutek, łapaj cegłę! – wszedł w użycie niemalże równocześnie z upadkiem Berlina.

Jak przez mgłę pamiętam niewielki, lecz urokliwy dworek nad Odrą, położony nieopodal mojej wiochy z czasów dziecięcych. Stał tam sobie i stał, pośród dziczejącego parku, po czym… zniknął. Nie powiem, żebym nie znał okoliczności jego zniknięcia, a nawet więcej; przyznam się, że brałem udział w procesie jego teleportacji na budowę dwóch willi należących do dyrektorów okolicznych PGR – ów. Jako kilkuletniemu dzieciakowi, niezwykłą frajdę sprawiało mi jeżdżenie z Ojcem, który swoim już wówczas zasłużonym Starem 25, woził cegły z bezdusznej rozbiórki tego ślicznego budynku. Kompletnie nie zdawałem sobie wówczas sprawy z barbarzyństwa owego akceptowanego przez miejscowych kacyków partyjnych procederu, za to świetnie bawiłem się widokiem spoconych i umorusanych pijaczków, którzy ładowali tak pozyskany surowiec na pakę ciężarówki. Co by nie powiedzieć, to cegły z biednego dworku odbywały wówczas „star trek” godny ówczesnych realiów schyłku PRL – u. Zamiast futurystycznego Enterprise, był Star 25, a rolę strumienia antymaterii niosącego przez kosmos statek kapitana Kirka, pełniła chmura tłustych, czarnych spalin, dobywająca się z rury wydechowej ciężarówki mojego Ojca, pnącej się mozolnie brukowaną drogą, wiodącą pośród nadodrzańskich wzgórz.

Zjawiając się w Swobnicy, Joannici bardzo sprawnie i z zapałem zajęli miejsce wyrugowanych z inicjatywy Filipa IV Pięknego Templariuszy. Obie strony były zadowolone, i oczywiście nie mam tutaj na myśli Ubogich Rycerzy Chrystusa. Filip mógł odetchnąć z ulgą, zapominając o własnych długach wobec tego zakonu, natomiast Joannici znacząco powiększyli majątek kosztem upadku rywali w wierze. Tak ku chwale Kościoła katolickiego w czternastowiecznych realiach europejskiej polityki. Rozgościwszy się w Nowej Marchii, świeżo upieczeni właściciele postanowili umocnić swoją pozycję, poprzez ufortyfikowanie miejsc, które słusznie uznawali za newralgiczne dla utrzymania korzystnego dla nich status quo w regionie. Jakby przeczuwali nadchodzącą zawieruchę w łonie Kościoła. Okres ten historycy nazwali później wielką schizmą zachodnią (lata 1378 – 1417), której towarzyszyły tzw. wojny husyckie (lata 1419 – 1436). Wydawać by się mogło, że z Pragi do serca Nowej Marchii jest bardzo daleko, jednak również tutaj dotarli rozwścieczeni postawą ówczesnych władców Kościoła katolickiego Czesi, a gniew ich był srogi i niewątpliwie motywowany dodatkowo przez nienawiść do zdradzieckiego Zygmunta Luksemburskiego. W 1433 roku, czeska rejza zdobyła mój rodzinny Myślibórz (wówczas Soldin). Po krwawym szturmie, husyckie oddziały zniszczyły większość fortyfikacji miejskich, a w myśliborskim klasztorze Dominikanów (jedynym w Nowej Marchii), urządzona została stajnia dla taboryckich koni. Ciekawostką jest to, że zwycięskich Czechów, wspierały w tym procederze liczne hufce z Polski. No cóż, również wśród Polaków, Zygmunt Luksemburski nie miał dobrych notowań. Wybudowany pod koniec czternastego wieku zamek w Swobnicy pozostał poza sferą zainteresowania husytów, chociaż oddalony jest od Myśliborza o niecałe 25 kilometrów. Joannici dobrze znali sztukę budowy fortyfikacji, dlatego też twierdza stanowiła trudny orzech do zgryzienia, nawet dla bitnych Czechów. Wyprawa poszła na Pyrzyce, które pomne losu Myśliborza, poddały się bez walki.

Do momentu zakończenia drugiej wojny światowej, zamek w Swobnicy zdawał się stać pod szczęśliwą gwiazdą, bowiem od daty jego budowy około 1377 roku, następujący po sobie właściciele dbali o stan twierdzy, przeprowadzając remonty i dostosowując ją do realiów epoki. Sytuacja ta uległa diametralnej zmianie po nastaniu władzy ludowej. Szczęśliwa gwiazda zamku przygasła, stłumiona niezdrowym blaskiem innej, tej czerwonej, ze wschodu. Wraz z zakończeniem działań wojennych, okolice Szczecina stały się przymusowym punktem docelowym dla wielu Polaków wracających z niemieckiej niewoli. Przymusowym dlatego, że faktycznie nie mieli oni dokąd wracać, gdyż już wówczas było wiadomym, iż wschodnie granice Polski będą wyglądać znacząco odmiennie od tych, które zapamiętali sprzed wojny. Rozpoczęto więc zajmowanie mieszkań i gospodarstw pozostawionych przez Niemców, którzy uciekli w popłochu przed nadciągającymi Ruskimi. Kilka rodzin umieszczono w swobnickim zamku, który wówczas pozostawał w bardzo dobrym stanie technicznym i nadal miał bogate wyposażenie. Co by nie powiedzieć, to mieszkanie w takim zamku musiało być nobilitujące. Do tego stopnia, że spoglądające nań łakomym okiem nowe władze doszły szybko do wniosku, iż nie jest to miejsce dla zwykłych zjadaczy chleba. Ulokowano tam administrację PGR – u. Od tego momentu rozpoczęła się agonia zamku, gdyż polska mentalność epoki PRL – u nie przewidywała dbałości o tą historyczną perełkę, bowiem w oczach Polaków, nie miała ona za wiele wspólnego z ich historią. Wprawdzie budowlę wprowadzono do rejestru mienia dużej wartości, jednak nie stanęło to na przeszkodzie PGR – owskim troglodytom zorganizować w jej obrębie chlewni, obory, warsztatów i parku maszynowego. Już za Gierka zamek było tak dalece zdewastowany, że przestał się nadawać na biura, dlatego zaczęto gromadzić tam zboże, lecz niedługo, gdyż popadł on w kompletną ruinę i zaczął grozić zawaleniem.     

W 1989 roku upadł mur berliński, a kilkanaście miesięcy później nastąpiło zjednoczenie Niemiec. Na improwizowanych targowiskach po stronie polskiej rozpoczął się intensywny handel z przyjeżdżającymi do nas mieszkańcami wschodnich landów, a do zachodniej części Berlina wyruszyły watahy polskich złodziei sklepowych, potocznie nazywanych „jumaczami”. Jako mieszkaniec pogranicza, pierwszy raz zetknąłem się wówczas z określeniem „jumać”, czy też „zajumać coś”, czyli po prostu ukraść. W ramach sprawiedliwości dziejowej i swoistego rewanżu za „jumaczy”, z szeroko pojętego zachodu Europy, napłynęli do nas różnej maści kombinatorzy, oszuści oraz pośledni amatorzy łatwego zarobku, mamiący ubogich Polaków wizją rzekomo posiadanych dolarów i marek, które miały przemienić podupadające, obskurne PGR – y, w krainy dostatku i szczęśliwości. Od przejścia granicznego w Krajniku Dolnym, do Swobnicy nie jest daleko. Również tam zjawił się „inwestor” zza granicy, któremu w radosnym uniesieniu, miejscowy PGR sprzedał za niewielką kwotę zamek z pokaźną działką. Była feta z udziałem miejscowych oficjeli, jakiej Swobnica nie widziała od bardzo dawna. Na dziedzińcu ustawiono rożny i grille, a do plastikowych kubków lano cienkie, niemieckie piwo. Zjawiły się radio i telewizja za Szczecina, a nad głowami wszystkich latał śmigłowiec z wycieczkami. Snuto plany remontu zamku i uczynienia z niego luksusowego ośrodka wypoczynkowego, jednak szybko spaliły one na panewce, gdyż okazało się, że PGR nie miał prawa sprzedać obiektu. Zamek odebrała Gmina Banie i sprzedała go innemu zainteresowanemu, który również obiecywał przysłowiowe gruszki na wierzbie. Mijały lata, a nawet niewielkiego zaczątku prac remontowych nie było widać. Stopniowo okazywało się, że ów inwestor nie posiadał do tego środków, a może i chęci ich skutecznego pozyskania. W jego rękach budowla coraz bardziej niszczała. Do tego stopnia, że zawaliło się jedno ze skrzydeł twierdzy. Na szczęście okazało się, że w całym tym nieszczęściu pojawiła się grupa ludzi, którym na sercu leżało dobro tego cennego zabytku. Po wielu bataliach z zagranicznym właścicielem i typowo polskim oporem urzędniczej biurokracji, doprowadzili oni do zwrotnego przejęcia całości przez Gminę Banie.

Po raz pierwszy zamek widziałem ponad 7 lat temu. Pamiętam ten dzień bardzo dobrze, gdyż to wtedy, w pobliskiej elektrowni Dolna Odra nastąpił wybuch pyłu węglowego, powodując śmierć jednego i poważne rany u kilku innych jej pracowników. W tym momencie widok zamku nie napawał optymizmem. To była po prostu malownicza rudera, która przywoływała na myśl stos cegieł, jakimś cudem nie rozkradzionych przez partyjnych watażków epoki PRL – u. Po odebraniu przez Gminę tej ruiny z rąk ostatniego właściciela, pojawiło się światełko w tunelu. Pozyskano trochę środków, które pozwoliły na pokrycie nowym dachem zachowanych skrzydeł budowli oraz gruntowne odrestaurowanie bardzo charakterystycznej wieży obronnej. 

Wstęp na teren zamku jest związany z koniecznością uiszczenia symbolicznej opłaty w kwocie 5 złotych, lecz jest to wydatek, który daje wiele radości i satysfakcji amatorom myszkowania po tchnących minionymi wiekami zakamarkach. A tych jest tam naprawdę dużo i dostęp do nich jest prawie niczym nie ograniczony. Oczywiście należy zachować chociaż odrobinę zdrowego rozsądku, a przede wszystkim patrzeć pod nogi, bowiem podłoga jest gdzieniegdzie w tragicznym stanie. Chwila nieuwagi może się więc zakończyć krótkim, lecz niewątpliwie mało przyjemnym lotem do pomieszczeń znajdujących się poniżej. Nowe dachy nieco ratują sytuację, gdyż przynajmniej chronią wnętrza przed wodą deszczową, która dotychczas wyrządzała tam ogromne szkody. Niemniej jednak szyb w oknach nie ma, co z pewnością nie sprzyja utrzymaniu wnętrz w dobrej kondycji. Pozostaje więc mieć nadzieję, że w najbliższym czasie uda się zdobyć trochę środków z przeznaczeniem na kontynuowanie prac zabezpieczających stan techniczny budynków.

Przez stulecia zamek był przebudowywany i w bliższych nam epokach przestał przypominać warowną twierdzę. Nie trzeba być specjalnie obeznanym w temacie aby domyślić się, iż wpływ na to miał rozwój artylerii, której z czasem mogły oprzeć się tylko gruboskórne bunkry, lecz nie filigranowe w porównaniu z nimi zameczki. Z całych fortyfikacji pozostał jednak bardzo istotny element, a mianowicie imponujących rozmiarów, masywna wieża obronna, która obecnie spełnia rolę punktu widokowego na całkiem uroczą okolicę Swobnicy. Poddana skrupulatnej renowacji, umożliwia dostęp na swój obszerny szczyt, gdzie dostajemy się wchodząc po solidnych, aczkolwiek bardzo stromych schodach, wykonanych z porządnego drewna. Jeżeli ktoś ma lęk wysokości, to niech lepiej nie ogląda się za siebie wchodząc i schodząc po tych schodach. Wieża jest wielopoziomowa i pełna nieoświetlonych, ciekawych zakamarków, które zachęcają swoim wilgotnych chłodem do ich eksplorowania. Warto zabrać ze sobą latarkę i… kask budowlańca, gdyż meandry baszty nie mają nazbyt wysokich sklepień. Przekonałem się o tym zawadzając całkiem konkretnie swoją łysiną o surową i zdrową cegłę sufitu podczas wspinaczki schodami na górny taras budowli. W przebłysku geniuszu wywołanego tym uderzeniem doszedłem do wniosku, że średniowieczni faceci musieli być inaczej zbudowani od współczesnych, dlatego też budowniczy swobnickiej wieży porobili w niej takie przejścia dla krasnali.  

A teraz spróbuję odpowiedzieć na pytanie, które nasuwa się samo przez się: gdzie w ogóle jest ta Swobnica i jak do niej dotrzeć? No cóż, Swobnica znajduje się zachodniopomorskiej krainie byłych PGR – ów, czyli diabeł mówi tam dobranoc. Lecz tak już na poważnie, to miejsce jest dosyć mocno odizolowane od większych ośrodków miejskich i dojechać tam można niemalże wyłącznie samochodem. Ewentualnie rowerem z Gryfina, Chojny lub Myśliborza, lecz będzie to już całkiem spora eskapada. Przypadkowo widziałem po drodze autobus należący do PKS Szczecin, lecz nie liczyłbym na to, że jakikolwiek z nich pojawi się tam podczas letnich wakacji. Jak dla mnie, to wspomniane odosobnienie stanowi bardzo istotną atrakcję wycieczki do swobnickiego zamku. Odległości do najbliższych miast/miasteczek: Szczecin – 65 km, Gryfino – 31 km, Myślibórz – 25 km i Chojna – 17 km. Jadąc od Szczecina, najpierw należy dotrzeć do Gryfina (droga krajowa nr 31), po czym kierując się w stronę Chojny, skręcić w lewo w miejscowości Pniewy (droga wojewódzka nr 121) i dotrzeć do wsi Banie. Na wjeździe do Bań, przy stacji paliw skręcamy w prawo (droga wojewódzka nr 122) i w Baniewicach na rondzie w lewo, prosto do Swobnicy. Poruszając się trasą S3, najpierw wypatrujemy zjazdu na Pyrzyce, jednak nie kierujemy się tam, lecz skręcamy w prawo na Banie, gdzie na rondzie w prawo i przejeżdżamy przez całą wieś w kierunku Gryfina, docierając do wspomnianej wcześniej stacji paliw. Tam jedziemy na Baniewice (droga wojewódzka nr 122). Przejeżdżamy całą Swobnicę na wprost, kierując się do Chojny, a przy końcu wsi i ostrym zakręcie w prawo zobaczymy tabliczki ze wskazaniem zjazdu do zamku. Około 200 m brukiem i jesteśmy na miejscu.  

Żaden zamek nie byłby takim z prawdziwego zdarzenia, gdyby nie wiązała się z nim legenda i obecność ducha. Nie wnikam w to, czy swobnicka legenda pochodzi z czasów dawniejszych, czy też stanowi wytwór aktualnego dążenia do wypromowania tej lokalizacji, lecz taka opowieść istnieje, i to jest najistotniejsze w tworzeniu odpowiedniej atmosfery do pobytu w tym miejscu.

Nie da się ukryć, że bracia zakonów rycerskich nie należeli do ludzi cnotliwych, a niekiedy wręcz tonęli w grzechu. No cóż, byli to przecież mężczyźni z krwi i kości, przelewający krew nie tylko wiarołomnych, lecz także bliźnich w wierze. Nie wylewali za kołnierz, a jak już sobie konkretnie wypili, to z lubością oddawali się hazardowi i łakomie spoglądali na kobiety. Joannici ze Swobnicy idealnie wpisywali się w ten wizerunek. Doskonale uzbrojeni i buńczuczni w przekonaniu o własnej bezkarności, nierzadko urządzali w okolicy polowania na kobiety mieszkające w pobliskich wsiach i porywali je do zamku. Kiedy już zaspokoili nimi swoje żądze, to odsyłali je z powrotem do domów w upokorzeniu. Zdarzyło się tak, że będąc na wizycie u wójta Bań, komtur swobnickiego zamku upatrzył tam jego córkę. Dziewczyna miała dopiero czternaście lat, lecz na swój wiek była już wyjątkowo piękna i kobieca. Na imię jej było Miłorada. Nietrudno odgadnąć, co na jej widok pomyślał komtur, a myśl tą zrealizowano przy nadarzającej się okazji, porywając Miłoradę i jej przyjaciółki do zamku. Dziewczyna dobrze zdawała sobie sprawę z tego, co je czeka, dlatego też orientując się, że komturowi chodzi wyłącznie o nią, wybłagała dla swoich towarzyszek wolność od poniżenia, jednocześnie poświęcając swoją osobę. Kiedy ludzie komtura wypuścili pozostałe dziewczyny, Miłorada wyjęła ukrywany w szacie sztylet i wbiła go sobie w serce. Widząc to swobniccy Joannici wpadli w panikę i porzucili ciało dziewczyny nad brzegiem pobliskiego jeziora, gdzie znaleźli je miejscowi. Przelało to czarę goryczy. Pewnego ranka, liczna grupa uzbrojonych ludzi wójta i mieszkańców okolicznych wsi wtargnęła do zamku, pobiwszy dotkliwie zaskoczonych Joannitów. Komtura wywleczono na dziedziniec, gdzie został zatłuczony na śmierć. Nagiego trupa utopiono w jeziorze. Bywają noce, w których pośród ruin zamku widywany jest zakrwawiony mężczyzna otulający swoją nagość płaszczem z symbolem zakonu Joannitów. W milczeniu błąka się on pomiędzy zabudowaniami, po czym niknie w topieli Jeziora Grodzkiego.

Legenda pozostanie legendą, lecz z przekazów historycznych możemy się dowiedzieć, iż w 1399 roku mieszczanie Bań zabili Mistrza Zakonnego Detlafa von Wallmodena. Takie ziarenko prawdy w tej opowieści.