
W ciemności nieopodal schroniska coś mruczało, cmokało i pochrząkiwało. Niestety, nie były to odgłosy miłosnych uniesień parki studentów, dlatego też usiłowałem sobie wyobrazić, że gdzieś tam w krzakach ukrywa się niewinny koziołek sarny, który w nagłym przypływie czułości postanowił udowodnić swojej lubej, jakim to jest on bohaterem. Akurat w tym przypadku, dzielność swoją miałby okazywać strasząc z odległości turystów wpadających na pomysł wyjścia z budynku w środku nocy. Wyobrażanie sobie w tym momencie koziołka, było dla mnie dużo bardziej atrakcyjne od perspektywy spotkania jednego z niedźwiedzi, niekiedy zaznaczających swoją obecność w okolicach Babiej Góry. Widząc w świetle latarki pytające spojrzenie Vee, zebrałem w sobie prawdziwie męską odwagę, i coś przebąknąłem o rzekomym koziołku, jednocześnie powstrzymując się przed zarządzeniem odwrotu do bezpiecznego wnętrza schroniska. Zerknąłem na zegarek w moim GPS – ie, dochodziła druga nad ranem, a więc najwyższy czas na wyruszenie w kierunku szczytu, gdzie za jakieś dwie godziny z okładem miało rozpocząć się jedno z najbardziej poruszających zmysły widowisk w górach. Zignorowaliśmy obecność pomrukującego nieopodal delikwenta i w świetle czołówek weszliśmy na szlak wiodący ku Przełęczy Brona.

Po wielu latach przerwy, zdecydowałem się ponownie spróbować swoich sił na trasie ekstremalnego maratonu na orientację. Wybór był oczywisty tym bardziej, że zbliżała się wiosna, a u jej progu organizowana jest w bardzo bliskiej mojemu sercu miejscowości, jedna z najpopularniejszych imprez tego rodzaju w Polsce. Bliskiej z uwagi na to, że urodziłem się w Gryfinie, a mam na myśli Włóczykij Trip Extreme, stanowiący swoiste podsumowanie Gryfińskiego Festiwalu Miejsc i Podróży – Włóczykij. To od Włóczykija, dawno temu rozpoczęła się moja przygoda z pokonywaniem długich dystansów pieszo, dlatego też powrót ten miał dla mnie wymiar sentymentalny. Wygląda na to, że w pewnym wieku człowiek zaczyna tęsknić za tym, co przeminęło dawno temu, a co w swoim czasie sprawiało mu ogromną przyjemność. Ekstremalna w swym założeniu zabawa, tym razem przerodziła się w spacer z przyjaciółmi po latach. Wśród nich znalazł się nie widziany od bardzo dawna Adam, który opowiadał mi o swoich perypetiach na przestrzeni okresu, jaki minął od naszego ostatniego spotkania. Okazało się, że przez pewien czas mieszkał w Słowenii, gdzie poznał innego Polaka, realizującego swoją pasję w słoweńskich Alpach Julijskich. Pasją tą było portretowanie za pomocą aparatu fotograficznego wschodów słońca w górach. Zamiłowanie to bardzo szybko przypadło Adamowi do gustu, dlatego też wielokrotnie wspinał się on z tak poznanym kolegą po górskich zboczach, aby następnie ze szczytów podziwiać owe niezwykłe widowisko. Opowiadał mi to z takim zachwytem i tak obrazowo, że sam zapragnąłem coś takiego zobaczyć, gdyż jeszcze nigdy nie miałem ku temu okazji. Pięćdziesiąt nocnych kilometrów trasy Włóczykija, pokonaliśmy z Adamem i innymi przyjaciółmi nie biegając, lecz żwawo maszerując i rozmawiając o wschodach słońca w górach. Pod wrażeniem tych opowieści, do głowy przyszło mi nawet określenie dla pasjonatów takich wydarzeń. Są to „łowcy świtów”.

To Vee wpadła na pomysł zobaczenia wschodu słońca ze szczytu Babiej Góry i niewiele brakowało, a udałoby się to nam wtedy, gdy kończyła się Noc Świętojańska. Jednak w piątkowy wieczór niebo zasnuło się chmurami i zaczął siąpić deszcz. Zapał opadł zdecydowanie. Sobotnie przedpołudnie przywitało nas promieniami słońca, przedzierającymi się przez coraz mniej liczne chmury. Rozpogodziło się, i nad Babią Górą pojawił się czysty błękit. Dzień spędziliśmy aktywnie, wchodząc na szczyt poprzez szlak wiodący Percią Akademików i czując po tym przyjemne zmęczenie, które po zjedzeniu późnego obiadu skłaniało do lenistwa. Pod wieczór wróciła myśl o wchodzie słońca oglądanym ze szczytu góry, a wydawała się ona nęcąca tym bardziej, że pogoda miała być wyśmienita i gwarantująca czyste niebo o świcie. Jednak w realizacji tego pomysłu, problematyczna była godzina o której należałoby wstać, aby dotrzeć na szczyt Babiej przed wschodem słońca. Według moich obliczeń, musielibyśmy zarządzić pobudkę o 1.30 i wyjść ze schroniska pół godziny później. Dawało to bezpieczny margines czasowy, pozwalający nie tylko na oglądanie momentu wschodu, lecz także jego preludium, z widokiem obłoków, malowanych promieniami jeszcze ukrytego za horyzontem słońca.

Budzik wyrwał nas z objęć Morfeusza o zaplanowanej godzinie, przy czym mój entuzjazm do wstawania właśnie w tej chwili z przytulnego legowiska był żaden. Jednak widząc kolejne ze znaczących spojrzeń autorstwa Vee, szybko zebrałem się w sobie i z ukrycie wymuszoną ochotą zwlokłem się z łóżka. Są takie kobiety, które próbują zmobilizować faceta do działania wnerwiającą gadaniną, puszczanym mimo uszu trajkotaniem i ogólnie, irytującym marudzeniem, które w ich mylnym wyobrażeniu miałoby dotknąć legendarnej ambicji mężczyzny i skłonić go do działania. Albo jeszcze lepiej, widząc niechęć, strzelają po prostu durnego focha, którego przyczyny żaden facet nie zrozumie. Jednak istnieją też kobiece egzemplarze, posiadające dar wywierania przemożnej presji bez potrzeby wypowiadania jednego słowa. Wystarczy przepełnione treścią spojrzenie, a mężczyzna jest gotowy do chwycenia diabła za rogi, chociaż nawet nie zdaje sobie z tego sprawy. Fantastycznie brązowe ślepia Vee, przepełniała w tym momencie treść, skłaniająca mnie bez możliwości sprzeciwu do natychmiastowego działania. A przynajmniej tak to zinterpretowałem. Oczywiście interpretacja ta okazała się być chybiona. Podczas odpoczynku na Przełęczy Brona, chcąc potwierdzić moją cudownie męską domyślność, zapytałem Vee, czy faktycznie miała na myśli wstawanie o tej porze i wymarsz w kierunku szczytu po to, aby zobaczyć romantyczny wschód słońca.
– Sieroto, marzyłam o tym, byś dał sobie spokój, i żebym mogła dzięki temu porządnie się wyspać! – usłyszałem w odpowiedzi – Nie domyśliłeś się?
Trochę mnie to zbiło z tropu. Hmm… No cóż… Który z normalnych facetów odczyta prawdziwe intencje kobiety? Sztuka niemożliwa, a ewentualne trafienia są wyłącznie dziełem przypadku. Być może dlatego kobiety są dla nas tak bardzo pociągające.

Od przełęczy szliśmy w milczeniu, i mimowolnie w okolicy Kościółków zacząłem wsłuchiwać się w ciągnący od zachodu wiatr, próbując z jednostajnego szumu wyłowić dźwięk kościelnych dzwonów, o których wspominała miejscowa legenda. Dawno temu miała znajdować się nieopodal Babiej Góry wieś, której mieszkańcy pławili się w grzechu. Niegodziwości nagromadziło się tak wiele, że świat już nie chciał ich nosić i pewnego dnia wieś zapadła się wraz z tymi nikczemnikami w głąb ziemi. Niekiedy słychać dobywający się spod powierzchni dźwięk dzwonów, a podobno znaleźli się też tacy, którzy widzieli kościelne wieże, wyzierające z ziemi tak, jakby chciały się wyrwać z objęć przeznaczenia. To od tej legendy miała się wziąć nazwa miejsca, czyli Kościółki. Niespodziewanie w pobliżu szczytu pojawiły się zimne błyski sztucznego światła, po czym przeniosły się na wierzchołek i zdawały się krążyć tam bez celu, przywodząc na myśl taniec lunatyka w ciemności. Przez chwilę miałem przed oczami scenę, rodem z Archiwum X, lecz szybko zreflektowałem się, że są to promienie czołówek tych, którzy najwyraźniej mieli podobny do nas zamiar, lecz dotarli tam wcześniej.

Początkowo wydawało mi się, że oprócz nas i kilku entuzjastów ustawiających statywy dla aparatów fotograficznych w pobliżu charakterystycznego muru z kamieni, na szczycie Diablaka nie ma już nikogo. Jednak przy uważniejszym przyjrzeniu się otoczeniu z dystansu i na tle nieba, zacząłem zauważać zarysy elementów niezbyt pasujących do skalistego otoczenia. Gdy skupiło się przez chwilę wzrok na którymś z nich okazywało się, że nie tkwią w miejscu, lecz poruszają się samotnie, lub w grupkach. Czekających na wschód słońca było dużo więcej. Gdzieniegdzie połyskiwały ekrany telefonów i aparatów, a kiedy wsłuchałem się w nieustający szum wiatru, to momentami dobiegał mnie urywany dźwięk niezrozumiałych z tej odległości rozmów. Jaśniejące niebo ukazywało kolejne postacie, tym razem idące od strony Przełęczy Krowiarki. Na pół godziny przed wschodem, szczyt Diablaka był zatłoczony do tego stopnia, że postanowiliśmy poszukać sobie innego miejsca w pobliżu. Domyślałem się, że ilość zainteresowanych była związana z Nocą Świętojańską dzień wcześniej i kiepską wówczas pogodą. To, co poprzedniego poranka zasłoniły chmury, można było doświadczyć obecnie, jednak okrojone ze świadomości obcowania z najkrótszą nocą w roku. Po niezbyt długich poszukiwaniach, Vee znalazła świetną miejscówkę w postaci niewielkiej grzędy skalnej, z której roztaczał się szeroki widok na horyzont z obłokami malowanymi złotem mającego wynurzyć się za chwilę słońca. Jednostajny ciąg wiatru nasilił się i wyglądało to tak, jakby nadal ukryta za horyzontem kula płynnego złota wsysała do swojego wnętrza nocny chłód. Najpierw zrobiło się przenikliwie zimno, po czym spoza widnokręgu wychynął rąbek oślepiającego swym blaskiem słońca, rozlewając ciepło w sercach obserwujących to widowisko ludzi. Milczeliśmy chłonąc atmosferę chwili.



You must be logged in to post a comment.