Kazbek (II)

Dzięki wsparciu darczyńców i sponsorów, fundacja Medyk Rescue Team z Warszawy, od czerwca do początku października (sezon letni) utrzymuje dyżur polskich ratowników przy schronisku Meteo – Bethlemi Hut u podnóża Kazbeku. Wśród nich są ratownicy GOPR, TOPR, Pogotowia Ratunkowego, Norweskiej Służby Poszukiwań i Ratownictwa oraz specjaliści polskich służb mundurowych, którzy dyżur ten pełnią społecznie.

– Bladź, ty! – wyrwało się jednemu z Rosjan, obserwujących jarzący się w mroku trupio bladym światłem księżyca lodowiec, a właściwie to, co działo się na jego powierzchni w dole, około dwieście metrów pod naszymi stopami. Jedna z dwóch zimnych iskierek sztucznego światła latarek czołowych, niebezpiecznie zbliżyła się do zionącej czernią krawędzi ogromnej szczeliny w lodzie i przystanęła, niczym gryzoń obwąchujący przeszkodę dotkniętą w ciemności wibrysami. To, co my z wysokości mieliśmy jak na dłoni, wcale nie było tak oczywiste z perspektywy idącego w sztucznym świetle po powierzchni lodowca. Kurwa, jeszcze kilka kroków, i po następnym rodzina będzie wbijać tabliczkę na zboczach góry – soczyście przemknęło mi przez myśl. W drodze do stacji Meteo widziałem ich kilka. Błyszczących, całkiem świeżych, z tekstami w rodzaju: pogrążona w smutku rodzina i przyjaciele… Myśl ta była oczywiście krzywdząca dla zmarłych, jednak surrealistyczny widok poniżej irytował tak dalece, że spychał gdzieś w niebyt subtelniejsze przemyślenia. Światełko czołówki medytowało przez dłuższą chwilę o krok od katastrofy, po czym wycofało się w kierunku drugiego z oczekujących kilkanaście metrów dalej w bezpiecznej odległości. Stojący obok mnie Rosjanie sapnęli z ulgą i równie niewybrednie co ja w myślach, zaczęli komentować ten niemy spektakl na głos . Jak wielkim trzeba być debilem, żeby pchać się w mroku na poorany szczelinami lodowiec, i to najwyraźniej ciągnąc kogoś jeszcze bardziej bezradnego od prowadzącego idioty? – tyle sobie pomyślałem, bo Rosjanie wyrazili to głośno i w sposób bardziej dosadny. Tuż po zmroku ktoś zauważył te dwa światełka, gdy już weszły na lodowiec i siedząc na słynnej ławeczce przed budynkiem poradzieckiej stacji, można było obserwować nieporadną wędrówkę zimnych iskierek po ewidentnie obcym dla nich terenie. Stąd, do miejsca w którym błądziły, było około dwóch kilometrów i ze dwieście metrów przewyższenia, dlatego też na oko i przy takim mizernym tempie, dotarcie do obozowiska pod stacją mogło im zająć dobrze ponad godzinę. O ile nie powpadają w tym czasie do którejś z przygotowanych przez lodowiec pułapek. Rosjanie dopalili papierosy i stracili zainteresowanie widowiskiem, udając się do swoich pałatek. Również dla mnie nie było już w tym nic ciekawego. Wzruszyłem ramionami, myśląc cynicznie o konsekwencjach doboru naturalnego, po czym wpełzłem do namiotu i zagrzebałem się w śmierdzącym bohaterem śpiworze. Po dłuższej chwili, ciszę obozu przerwały krzyki w języku polskim, brzęk metalowych elementów sprzętu wspinaczkowego i tupot biegnących po kamieniach ludzi. W mroku pobłyskiwały zimne światła czołówek. Na pomoc błądzącym po lodowcu, ruszyli ratownicy z obozującej w tej turze pod Kazbekiem Grupy Jurajskiej polskiego GOPR – u.

Pokryty szczelinami jęzor lodowca Gergeti przed zmrokiem. Widok spod stacji Meteo – Bethelmi Hut.

Wraz ze wzrostem popularności wycieczek w rejon Kaukazu, drugi co do wysokości szczyt Gruzji stał się Everestem dla ubogich. O ile w przypadku próby wejścia na dach świata, trzeba liczyć się z koniecznością poniesienia wydatku rzędu kilkudziesięciu tysięcy dolarów (samo pozwolenie, to 10 tysięcy), tak koszt wycieczki na Kazbek, możemy spiąć w granicach… kilkuset złotych. Przy cierpliwym wyczekiwaniu okazji, przelot tam, i z powrotem, będzie nas kosztować około 500 złotych. Nawet nie szukając tego rodzaju gratki, oferowany przez Ukraińców (UIA) bilet, nie będzie nas kosztować więcej, niż tysiąc złotych. Nocleg w Tbilisi można znaleźć za 10 dolarów, a przejazd ze stolicy do Kazbegi, to jedyne 10 lari (1 lari – około 0,3 euro) w jedną stronę za blisko 170 – cio kilometrową trasę, którą przemierzymy całkiem wygodnymi busikami, nazywanymi przez miejscowych marszrutkami. Do tych wydatków musimy doliczyć koszt dźwiganego na plecach prowiantu i średniej jakości ekwipunek górski, o ile ktoś takowego nie posiada z innych wypadów w góry, jednak nie jest to jakiś oszałamiający nakład finansowy. Nic więc dziwnego w tym, że nie przesadzając, u podnóża Kazbeku, co roku w sezonie letnim pojawiają się setki, o ile nie tysiące entuzjastów wysokogórskiej przygody. Niekoniecznie zdających sobie sprawę z trudności wyzwania. I w tym tkwi problem, z którym Gruzini przestali sobie radzić. Szczególnie kłopotliwą okazała się być polska młodzież, niosąca ze sobą na zbocza kaukaskiego olbrzyma, jedną z najbardziej charakterystycznych cech naszego narodu, a mianowicie, przysłowiową ułańską fantazję. Pchające się bez przygotowania w kompletnie nieznany im teren dzieciaki w wieku studenckim, stały się prawdziwą zmorą dla nadal znajdującego się na etapie rozwoju gruzińskiego ratownictwa górskiego. Tak dalece, że mając trudności z ogarnięciem tej nieostrożnej gromady, Gruzini zwrócili się o pomoc do… Polaków. Od tego czasu, podczas letniego sezonu w głównym obozie przy tzw. stacji Meteo, biwakują w dwutygodniowych turach ratownicy w ramach akcji „Bezpieczny Kazbek”, organizowanej przez warszawską Fundację Medyk Rescue Team.

„Kazbek nie lubi singli” jest wspólną akcją Ambasady RP w Tbilisi i Zakonu Karmelitów w Gruzji, stanowiącą próbę zwrócenia uwagi naszych rodaków, na potrzebę zachowania podstawowych środków bezpieczeństwa podczas wejścia na Kazbek. Polacy zajmują niechlubne, pierwsze miejsce w statystykach wypadków na zboczach tej góry.

Kazbek potrafi zaskoczyć, i to niekoniecznie w sposób, który można uznać za przyjemny dla doświadczającego owej niespodzianki. Ta góra wraz z jej otoczeniem „żyje” i jest w ciągłym ruchu. Wędrując w naszych prześlicznych Tatrach, możemy usłyszeć szum wiatru przemykającego wśród skał i perlisty śpiew spływającej w doliny wody. Na Kaukazie też to jest, jednakże zatrważająco wręcz wyolbrzymione i urozmaicone o elementy, których zazwyczaj nie widujemy w naszych górach. Jednym z nich, i chyba najbardziej charakterystycznym dla Kaukazu, jest niemalże nieustanne dudnienie toczących się ze zboczy głazów i najprzeróżniejszych rozmiarów odłamów skalnych, z których zdają się wyłącznie być zbudowane te szczyty. Patrząc na Kazbek i zbocza otaczających go wzniesień, po pewnym czasie doszedłem do wniosku, że wszystko wokół rozpada się na moich oczach i w ogóle, to te góry z czasem staną się stosem zwietrzałych i rozlatujących się w pył kamieni. Niewątpliwie będzie to trwało miliony lat, lecz na pewno tak się stanie.

Zwróćcie uwagę na to, co mamy pod butami na tym zdjęciu. Rumowisko z mniejszymi i większymi kamieniami, które nader ochoczo uciekają spod stóp. Nie jest to pojedyncze osypisko, gdyż tak właśnie wyglądają zbocza Kazbeku i okolicznych wzniesień w nie przykrytych śniegiem miejscach. Wierzcie mi, że wchodzenie po nich potrafi podnieść temperaturę wtedy, gdy patrząc z wysokości 4 kilometrów, doliny wydają się być zaskakująco odległe.

Następną po spadających kamieniach „atrakcję” kazbekowej wędrówki, stanowi lodowiec, a ten skubaniec, jest wyjątkowo żywotny i w zachowaniu przypomina leniwego, ale potrafiącego zaskoczyć swe ofiary drapieżnika. Wydawać by się mogło, że pojęcia: drapieżnik i leniwy wykluczają się wzajemnie, gdyż zazwyczaj upolowanie zdobyczy wymaga pewnej aktywności. Jednak zdarzają się łowcy, w których trzewia ofiary pchają się same. Wystarczy zastawić na nie odpowiednią pułapkę, a taką w przypadku gruzińskiego szczytu, jest nieustannie ewoluujący labirynt szczelin, gęstą pajęczyną przecinających blade cielsko lodowca. W drodze na wierzchołek trzeba pokonać odcinek (pomiędzy tzw. czarnym krzyżem, a plateau na wysokości około 4100 m), na którym musimy dobrać ścieżkę przejścia tak, aby z jednej strony nie oberwać jakimś z pędzących w dół zboczy kamieni, a z drugiej zaś, nie zagalopować się nazbyt daleko w lodowe pole, gdzie pod śniegiem może kryć się zimna paszcza, gotowa w każdej chwili połknąć nieostrożnego włóczykija. O ile spadające kamienie widać, a przede wszystkim słychać, jak z impetem odbijają się w locie o podłoże, tak lodowe szczeliny oczekują na niefrasobliwą zdobycz w milczeniu.

Zachodnia ściana Kazbeku, widziana z położonego na wysokości 4000 metrów punktu po przeciwległej stronie lodowca Gergeti. Miejscem, na którym dla patrzącego stąd, lodowiec łączy się ze stokiem góry, wiedzie trasa do plateau położonego na wysokości 4100 metrów, skąd rozpoczyna się właściwy etap ataku szczytowego. A więc idąc, z jednej strony mamy szczeliny na lodowcu, z drugiej zaś, momentami obficie toczące się ze zbocza kamienie. Jest to chyba najbardziej charakterystyczny i niewątpliwie emocjonujący odcinek drogi na Kazbek.

Na jakimś blogu przeczytałem, że ilość spadających głazów jest uzależniona od temperatury otoczenia w takim sensie, że jak jest ona wyższa, to tych kamieni odpada od zboczy więcej. Być może tkwi w tym trochę racji, jednak uwierzcie, że nie ma bardziej działającego na wyobraźnię dźwięku, od huku spadającej lawiny skalnej w środku chłodnej nocy, gdy leżycie w namiocie okutani śpiworem, jednocześnie wyobrażając sobie, że ta lawina pędzi wprost na Wasz obóz. W takich momentach wcale nie odczuwałem tego, aby w niższej temperaturze, spadających kamieni było mniej, niż za słonecznego dnia. Z kolei zależnym od temperatury, jest „zachowanie się” lodowca, zwiększającego swoją aktywność w ciepłe dni, gdy chłonie on słońce całą powierzchnią. Przy długotrwałym nasłonecznieniu, z jego krawędzi spływają strumienie, które z czasem zmieniają się w rwące rzeki, toczące swym nurtem kamienie i błoto. Na szlaku wiodącym od Kazbegi do stacji Meteo, tylko na jednym zwężeniu przerzucono aluminiową drabinkę przez taki potok, dlatego też trzeba uważnie dobierać miejsca, w których zamierzamy przeprawić się na jego drugi brzeg, gdyż pęd wody może nam podciąć nogi i pociągnąć w dół tam, gdzie około kilometra od zakończenia lodowego jęzora, znajdują kilkumetrowe progi. Upadek z takiego, raczej nie będzie należeć do przyjemnych doświadczeń. Lodowiec bez przerwy porusza się, sunąc w kierunku doliny, na której dnie znajduje się miejscowość Kazbegi. Przesuwa się w ten sposób o około 1 metr dziennie, a więc całkiem szybko, jak na taką masę. Jednym z efektów tego ruchu, są pojawiające się na jego cielsku szczeliny, z których część jest niewidoczna, gdyż są przykryte warstwą śniegu, i to one są najbardziej niebezpieczne. Największe zauważymy bez problemu, gdyż przypominają rozwarte paszcze prehistorycznych stworzeń i raczej nie stwarzają one realnego zagrożenia, jeżeli postępujemy z należytą ostrożnością. Paskudne za to są te, szerokie na człowieka, najczęściej ukrywające się pod śniegiem. Nocą i nad ranem w mrozie, taki śnieg może utrzymać ciężar idącego. Sytuacja odwraca się w dni pogodne, kiedy operujące słońce zmienia go w mokrą breję, znienacka uciekającą spod stóp w ciemnogranatową otchłań, której dna nie widać. 

Трещина!!! Takiego okrzyku lepiej nie usłyszeć podczas przejścia lodowca. Język gruziński jest dla Polaka kompletnie niezrozumiały, dlatego też miejscowi przewodnicy często używają rosyjskiego. „Trieszczina”, to lodowcowa szczelina, a ta na zdjęciu należy do rodzaju najbardziej zdradliwych, czyli tych, przykrytych śniegiem. Na szczęście, tym razem okazała się być płytka i wypełniona miękkim śniegiem. Niemniej jednak będąc na miejscu Irakliego (prowadzący nas przewodnik), pewnie nawaliłbym w tym momencie w gacie z wrażenia.
Przechodzenie nad ukrytą pod śniegiem „trieszcziną”.

Po raz pierwszy z Kazbekiem zetknąłem się ponad 10 lat temu, kiedy to w mediach pojawiła się informacja o śmierci dwóch polskich księży na jego zboczach. To był 2006 rok i pojęcie o górach miałem raczej mgliste, a tym bardziej, nie byłem w stanie wyobrazić sobie wędrówki po nich, gdyż w tamtym czasie, jeszcze nigdy w życiu nie byłem w żadnych. Dopiero trzy lata później, wraz z moim przyjacielem Grześkiem pojechaliśmy w następnie bardzo polubione przeze mnie góry dla emerytów (to ja wymyśliłem im taką nazwę), czyli w Karkonosze. Jako wytrawne szczury nizinne, wgramoliliśmy się na rozkapryszoną, zimową Śnieżkę, no i od tego się zaczęło. W mediach Kazbek pojawił się znowu w 2013 roku. I tym razem było to spowodowane śmiercią. Za jednym zamachem zginęło wtedy trzech młodych Polaków. Wypadek ten pamiętam z uwagi na to, że akcja odnajdywania ich ciał odbywała się „na raty”. Najpierw była nadzieja, że jednak przeżyli wszyscy, lecz wkrótce gruzińscy ratownicy odnaleźli ciało jednego z nich, po czym nastąpiła przerwa spowodowana bardzo trudnymi warunkami atmosferycznymi. Kilka dni później, załoga rosyjskiego śmigłowca wypatrzyła drugiego. Ten też nie żył. Ciała trzeciego nie udało się odszukać. Te dwa tragiczne przypadki utkwiły mi w pamięci, nie bez przyczyny kojarząc się z niebezpieczeństwami wysokogórskiej przygody, do której ciągnęło mnie od jakiegoś czasu. Dlatego też wróciłem do informacji o nich, przygotowując się do wycieczki na mój pierwszy pięciotysięcznik. Przeglądając zasoby Internetu zobaczyłem, jak wielu entuzjastów tego rodzaju wędrówek oddało swoje życia na zboczach gruzińskiego olbrzyma. Wprawdzie nikt nie prowadzi tego rodzaju statystyk, jednak wpisując w przeglądarkę odpowiednie zapytania można znaleźć zarówno krótkie notki, jak i obszerne artykuły o kolejnych przypadkach. Posiadając wiedzę o nich, następnie zetknąłem się na Kazbeku z niekiedy całkowicie nieodpowiedzialnymi zachowaniami, których ewidentny przykład stanowi zdarzenie przedstawione na początku niniejszego wpisu. Pierwotnym założeniem tego, co chciałem tutaj opisać, miała być połajanka, służąca napiętnowaniu takich sytuacji. Jednak czytając o kolejnych przypadkach śmierci w odwiedzonym przeze mnie miejscu (tuż po moim powrocie, na Kazbeku umarł kolejny Polak), nieco zmieniłem zdanie w trakcie pisania. Cały czas mam w głowie obraz widzianych pod Kazbekiem młodych ludzi, z oczami tak bardzo pełnymi entuzjazmu i naiwności. Niczym u smarkatych, tryskających radością  psiaków, które chcą się bawić i płatać figle przy każdej, nadarzającej się ku temu okazji. Czy słusznym byłoby potępianie tych, którzy w naturalny sposób korzystają z praw wieku młodości? Chociaż…  

 

Tablica na szlaku wiodącym w kierunku stacji Meteo – Bethlemi Hut, upamiętniająca wydarzenia z 2013 roku. Nie sposób przejść obok niej obojętnie.
Reakcja na ten przejmujący apel rodziców Piotra, pozwoliła zorganizować zaplanowaną akcję poszukiwawczą. Niestety, ciała nie odnaleziono i Piotr już na zawsze pozostał na Kazbeku. Jeżeli kiedyś znajdziecie się w okolicy, to pamiętajcie o nim, patrząc w kierunku malowniczego i bardzo charakterystycznego wierzchołka tej góry. (źródło: portalgorski.pl)
Akurat w tym przypadku, to Rosjanie przesadzili z brawurą. W styczniowej lawinie 2013 roku zginęło trzech z nich, w tym osiemnastoletni chłopak. Z dostępnych w Internecie informacji wynika, że zabrali oni ze sobą również dziecko (nie podano wieku), przy czym tutaj nastąpiło coś, w rodzaju cudu. Gruzińscy ratownicy odnaleźli dzieciaka żywego.
Śmierć Igora Logvinowa (Logvinenko), wydaje się stanowić kolejny przykład braku odpowiedzialności. Ukrainiec wraz z grupą swoich rodaków próbował wejść na Kazbek od strony rosyjskiej, przy czym najwyraźniej osłabł i… został przez nich porzucony. Dwa dni później, gruzińscy ratownicy odnaleźli ciało 150 metrów od szczytu. Obrażenia wskazywały na upadek z wysokości (źródło: Trend News Agency).
Tak, tak! Ze szczytu Kazbeku można próbować zjechać na nartach. Północny stok nadaje się do tego i robiono to już niejednokrotnie. Niemniej jednak trzeba się liczyć z ryzykiem wpadnięcia w ukrytą pod śniegiem szczelinę. Andriej zaryzykował i… zginął w jednej z nich.
Kobieta szła ze swoim partnerem. On prowadził. Odwrócił się i przeszedł kawałek, po czym spojrzał w jej kierunku i… kobiety już nie było. Akcja ratownicza nie przyniosła efektu, chociaż dokładnie znano miejsce zdarzenia. Do dzisiaj nie odnaleziono jej ciała. Nie byli związani liną, a więc można się zastanawiać nad tym, czy gdyby jednak byli, to czy udałoby się ją uratować? A może zginęliby oboje?

Jako zdobywca dwóch pięciotysięczników, mam już pełne prawo do pozowania na mentora początkujących entuzjastów wycieczek w góry wyższe, niż nasze kochane Tatry. Oczywiście stwierdzenie to stanowi żart, i to taki w moim stylu, niemniej jednak mając już możliwość porównania dwóch szczytów o tej wysokości, chciałbym podzielić się z Wami moimi spostrzeżeniami. I tak na początek, uczulam Was na to, abyście wybierając dla siebie jakiś pięciotysięcznik, nie kierowali się wypowiedziami sugerującymi, iż któryś z nich jest „łatwy”, czy też „trudny”. Nie ma łatwych pięciotysięczników, chociażby z uwagi na ich wysokość. Polak, który zginął na Kazbeku niedługo po mojej tam wizycie, umarł na skutek powikłań związanych z chorobą wysokościową, i to podczas schodzenia z wierzchołka po jego zdobyciu. Moim zdaniem, warto zaplanować wejście na szczyt tak, aby mieć więcej czasu na aklimatyzację. W przypadku mojej wycieczki na Kazbek, od opuszczenia przez nas Kazbegi, do rozpoczęcia ostatniego etapu wejścia, minęło ponad 5 dób. Zanim dotarliśmy do stacji Meteo, pierwszą noc spędziliśmy na wysokości około 3000 metrów w miejscu, w którego pobliżu Gruzini zaczynają budować nowe schronisko. Jest to niezła miejscówka na biwak, a przede wszystkim bezpieczna. Piszę to z pełnym przekonaniem, gdyż dopadła nas tam konkretna burza z wyładowaniami atmosferycznymi, silnym wiatrem i ulewnym deszczem. Nie zmyło nas stamtąd, czyli można korzystać, nawet w tak niesprzyjających warunkach. Poza tym, biwakując tam można uniknąć powielania tak idiotycznych i wyjątkowo niebezpiecznych zachowań, jak to opisane na początku. Nic nie usprawiedliwia pchania się na lodowiec o zmierzchu, gdy niedaleko mamy teren, znakomicie nadający się na bezpieczny nocleg pod namiotem. Więcej czasu i podzielenie wycieczki na etapy, pozwoli nam stwierdzić, czy nasz organizm podoła jej trudom. Śmierć trzech młodych Polaków stanowi kolejny przykład tego, że nie ma „łatwych” pięciotysięczników. Zginęli oni podczas zejścia do obozu, po udanej wspinaczce. Tutaj w grę wchodziło niespodziewane załamanie pogody, a nie brak rozwagi. Na takiej wysokości, praktycznie nie ma gdzie przeczekać złej aury, i każdy dłuższy postój może mieć naprawdę poważne konsekwencje. Dlatego też zwracajmy uwagę na sygnały, jakie dają nam góry w przypadku zbliżającej się niepogody. Obecnie jest troszeczkę łatwiej, gdyż obozujący przy stacji Meteo polscy ratownicy, na bieżąco aktualizują prognozy, uwidaczniając je na tablicy postawionej przed ich namiotami oraz przekazując dodatkowe informacje zainteresowanym. Zagrożenie lawinami śnieżnymi, praktycznie nie występuje latem, za to jest znaczące zimą. Latem, trzeba za to uważać na lawiny kamieni i błota, które w połączeniu z lodowcowymi szczelinami, mogą stwarzać realne niebezpieczeństwo podczas ataku szczytowego, ale nie na jego końcowym odcinku. Aktywny pod tym względem jest wspomniany powyżej etap, znajdujący się pomiędzy tzw. czarnym krzyżem, a plateau na wysokości 4100 metrów. Unikanie wyjścia podczas złej widoczności, uważne patrzenie przed siebie i pod nogi oraz przysłowiowe „oczy wokół głowy”, pozwalają na bezpieczne przejście tego fragmentu trasy. Tutaj, szczególną ostrożność należy zachować podczas powrotu, kiedy jesteśmy bardzo zmęczeni, gdyż sprzyja to popełnieniu kosztownego błędu. Jeżeli wybieracie się na Kazbek w grupie, a jest to najlepszy wariant, to rozważcie możliwość skorzystania z asysty miejscowych przewodników. Są to specjaliści w ścisłym tego słowa znaczeniu, gdyż większość z nich, to byli żołnierze oddziałów górskich armii gruzińskiej. Moją grupę prowadził Irakli, emerytowany podpułkownik tamtejszego SPECNAZ – u, po którego zachowaniu wobec nas można było domniemywać, że był szkolony w kierunku obchodzenia się z „hołotą” (takiego używaliśmy określenia), czyli z gromadą niesubordynowanych cywili. Wystarczył jego gest i uśmiech, a „hołota” w ramach swoich możliwości, starała się wypełniać dawane jej polecenia, bez najmniejszych prób ich kwestionowania. Usługi przewodników oferuje wiele agencji, więc bez trudu uda się Wam odnaleźć je w Internecie. Zapewniam, że słusznym jest wziąć pod uwagę te oferty, a wybór należy do Was. 

Czy mieliście kiedyś wątpliwą przyjemność zobaczenia idioty? Jak się dobrze przyjrzycie, to na zdjęciu widać dwóch takich. Idą osypiskiem, po którym koziołkują w tym momencie toczące się z góry kamienie, chociaż w pobliżu znajduje się bezpieczna ścieżka. Widok był tak dalece zaskakujący, że przystanęliśmy na chwilę obserwując ten absurdalny spektakl. Ciekawe, czy to byli Polacy?

Czy Kazbek nadaje się na pierwszy pięciotysięcznik dla kogoś, kto nigdy nie miał do czynienia z taką górą? Mając obecnie możliwość porównania stwierdzam, że nie jest to dobry pomysł. Według mnie, bardziej wdzięcznym w tym przypadku, będzie irański Damavand i uważam, że bardzo dobrze zrobiłem, wybierając ten szczyt na pierwszą tego rodzaju wędrówkę w moim życiu. A dlaczego? Przede wszystkim z uwagi na to, że na Damavand wchodzi się niejako „na wprost”, idąc przed siebie po w miarę gładkim stoku. W ataku szczytowym musimy pokonać około 1800 metrów przewyższenia i dystans „zaledwie” 3 km w jedną stronę. Tymczasem na Kazbeku, przewyższenia mamy niewiele mniej, gdyż jest to nieco ponad 1400 metrów, jednak dystans stanowi dużo poważniejsze wyzwanie, bowiem idąc na wierzchołek, musimy przejść niemalże 9 km tam, i kolejnych 9 km z powrotem, gdyż wejście nie odbywa się „na wprost”, tylko „od tyłu” w stosunku do punktu wyjścia. Po opuszczeniu obozu, najpierw obchodzimy górę dookoła wzdłuż jej zachodnich zboczy i tak naprawdę, właściwe podejście rozpoczyna się od północnego zachodu, z plateau na wysokości 4100 metrów. Samo dotarcie do plateau potrafi dać w kość, gdyż teren jest nierówny i zasypany kamieniami, które wykręcają nogi. Do „atrakcji” na tym odcinku należy dodać lodowiec, miejscami tak poorany szczelinami, że szukając bezpiecznego przejścia, można się tam poczuć, niczym szczur w labiryncie. Zachęcając do irańskiej wycieczki przypomnę jeszcze, że Damavand jest o niemalże 600 metrów wyższy od gruzińskiego szczytu. Czyż nie będzie przyjemniej opowiadać, że w swojej pierwszej eskapadzie na tego rodzaju górę, udało się Wam przekroczyć granicę 5600 metrów? Zamiast „marnych” pięciu tysięcy?

Nie jest istotnym, czy jesteś Polakiem, Rosjaninem, czy może Ukraińcem. Bez znaczenia są też wszystkie głupstwa, jakie popełniasz w górach, niekiedy z ostatecznymi konsekwencjami. Przyrodzie tych okolic jest to absolutnie obojętne, gdyż w obliczu jej urody, jesteś po prostu nikim. Pamiętaj o tym, kiedy się tam znajdziesz, i zachowaj pokorę, miarkując swoje poczynania. Nie dla siebie, lecz dla tych, którym jesteś bliski. To dla nich ma nieocenioną wartość Twoje życie.

Oprócz śmierci śmiałków, którzy chcąc zrealizować swoje pragnienie, postradali życie na stokach gór, potrafią one ukrywać tragedie ludzi tam mieszkających. Gruziński olbrzym również skrywa takie dramaty, a związane są one z tamtejszymi lodowcami, a właściwie, to z jednym z nich. Nie bez przyczyny, gruzińska nazwa Kazbeku, to Mqinvartsveri, czyli „lodowcowy szczyt”, albo „przeraźliwie zimny szczyt”, gdyż lodowców jest tam kilka, chociaż powierzchniowo nie są one duże. Do nich należy Gergeti, czyli ten, po którym szedłem w drodze na wierzchołek i jest to szeroki jęzor lodu, który raczej nie sprawia niespodzianek w postaci nagłych osuwisk. Jednak po stronie osetyjskiej (rosyjskiej), znajduje się prawdziwy szatan, który zagnieździł się w wąskiej i długiej dolinie. Lodowiec ten nosi miano Колка (Kolka) i przejawia cykliczną aktywność rosnąc, obrywając się ze zboczy w postaci lawin śnieżnych, błotnych oraz kamiennych, i ponownie odrastając. Lato 1902 roku było wyjątkowo gorące, co spowodowało gwałtowne topnienie tego lodowca i w konsekwencji stało się przyczyną tąpnięcia wywołującego lawinę, która zabrała ze sobą 32 istnienia ludzkie, zmiatając po drodze osady znajdujące się poniżej. Zniszczone wsie odbudowano, jednak sytuacja powtórzyła się równo 100 lat później. Lawina z 2002 roku była ogromna. Z opisów wynika, że fala śniegu, błota oraz kamieni,osiągnęła wysokość ponad 100 metrów i rozpędzając się do prędkości przekraczającej 100 kilometrów na godzinę, przebyła ponad 32 kilometry wąskiej doliny. Według oficjalnych danych, tym razem zginęło 125 osób, w tym cała, składająca się z 27 ludzi ekipa filmowa, która przyjechała z Moskwy na zdjęcia plenerowe w tej okolicy. Wśród nich znajdował się Siergiej Bodrow (syn), obiecujący aktor młodego pokolenia rosyjskiej kinematografii. Jego ciała nie odnaleziono. Po tym wydarzeniu, już nie zdecydowano się na odbudowę zniszczonych wsi, gdyż z przeprowadzonych pomiarów wynikało, że Kolka znowu rośnie i zbiera siły.