„Zostały po nas stopnie wyrąbane w ścianie wiatru”
– Michał Jagiełło.
Pan dał powołanie Leonardowi, jednak na drodze wybranego stanęli ludzie. Leonard był ubogi, a żeby być przyjętym do zakonu, trzeba było wnieść posag. Odmówili mu nie wiedząc, że czynią to wbrew woli Pana. Leonard wrócił do rodzinnego miasta płacząc w przekonaniu, iż zawiódł Pana. Gdy szedł ulicami w samotności swego serca, nikt nie widział jego łez. Jednak w tłumie mieszkańców przechadzał się Pan i skinął na Leonarda. – Nie martw się mój synu – rzekł mu Pan – Wbrew mojej woli nikt nie postąpi. Przestań więc ronić łzy i wróć do swego domu. Czekaj.
Pan natchnął kardynała Wyszyńskiego i wkrótce, zgodnie ze słowami Pana, pod domem Leonarda zjawili się umyślni hierarchy.
Zmęczona pilnowaniem od wczesnego ranka owieczek Marysia, przysnęła na chwilkę. Dzień był pogodny i spokojny, a promienie słońca przyjemnie łaskotały swoim ciepłem. Po przebudzeniu zauważyła, że kilku nicponi z kudłatej trzódki gdzieś się zapodziało. Zaczęła szukać niesfornych zwierzaków, lecz jej starania nie przynosiły skutku. Marysia bardzo się tym przejęła i zaczęła płakać w swojej bezradności. Niespodzianie wśród pobliskich drzew pojawiła się oślepiająca jasność. Dziewczynka ze strachu padła na kolana i zasłoniła oczy. Na chwilę zapadła cisza, po czym rozległ się łagodny, kobiecy głos: „Marysiu, wstań!”. Dziecko bało się, lecz głos był tak ciepły i przyjazny, że Marysia odważyła się spojrzeć w kierunku, z którego dobiegły te słowa. Przed nią stała niezwykłej urody kobieta w powłóczystej sukni, a jej ramiona okrywał turkusowy płaszcz. To była Matka Boża. Spytała ona Marysię, czy ta modli się codziennie. Dziewczynka przyznała ze wstydem, że często zdarza się jej zapomnieć o modlitwie. Maryja rozmawiała z pasterką i przekazała jej te słowa: „Bez modlitwy świat czeka zagłada. Mój Syn czeka na waszą modlitwę i cierpi, kiedy widzi, jak Go opuszczacie. Czy aż tak dużo od was wymaga? Proszę was tylko o modlitwę i pokutę za grzechy, bo nie wiecie, kiedy nadejdzie koniec”. Po nich światłość przygasła i wszystko ucichło. Postać pięknej kobiety znikła, natomiast spośród pobliskich drzew dobiegło beczenie zagubionej trzódki. Wydarzyło się to u podnóża Tatr, w roku 1861 po narodzinach Chrystusa, nieopodal miejsca, które nazywano Rusinową Polaną.
Dziesięć minut poniżej Rusinowej Polany, niedaleko miejsca spotkania Marysi i Matki Bożej, powstała drewniana kaplica, obecnie znajdująca się pod opieką Zakonu Dominikanów. W pamięci okolicznych, kaplica ta jest związana z osobą dominikanina, Leonarda Węgrzyniaka, który poświęcił jej dziesięciolecia swojej posługi. Właśnie tego Leonarda, któremu początkowo odmówiono przyjęcia do zakonu z powodu jego ubóstwa. Przytoczona powyżej historia jest swoistą legendą, gdyż opowiadająca ją mieszkanka Zakopanego zastrzegła jej prawdopodobną nierzeczywistość, niemniej jednak stanowi ona wyraz przywiązania i szacunku, jakim darzy się tam osobę wieloletniego opiekuna kaplicy na Wiktorówkach, gdyż to o niej mowa. Od wspominających dominikanina, można również usłyszeć historie, które mają więcej wspólnego z rzeczywistością. Jedna z nich traktuje o zapale do pracy, jaki Leonard okazywał, chcąc zapewnić dodatkowe fundusze na utrzymanie znajdującego się pod jego pieczą sanktuarium. Otóż „za komuny”, Leonard kupił piłę motorową, a był to wówczas niemały wydatek, i wraz z tamtejszymi drwalami wyrabiał w lesie drewno. A że chłop miał krzepę i szczerą chęć do pracy, to zarabiane przez niego dniówki, przewyższały wysokością dochody niejednego, dużo bardziej doświadczonego człowieka lasu.
Leżące na uboczu Wiktorówki, za urzędowania tam Leonarda, przed 1989 rokiem stanowiły miejsce potajemnego udzielania ślubów oraz chrztów dla rodzin milicjantów, wojskowych i partyjnych oficjeli, gdyż ówczesne władze były szczególnie uczulone na przejawy religijności w swych szeregach. Nie oznaczało to jednak wcale, iż dominikanin akceptował rządy „czerwonej zarazy”, a wybitnie nie znosił ubeków, którym wręcz zabraniał wstępu na teren sanktuarium.
Do sanktuarium na Wiktorówkach dostałem się szlakiem biegnącym od szosy wiodącej z Zakopanego do Łysej Polany, gdzie znajduje się przejście graniczne ze Słowacją. Jest to tzw. Droga Oswalda Balzera, którą z Zakopanego można dotrzeć wprost nad Morskie oko. Miejsce w którym rozpoczyna się piesza wędrówka jest bardzo charakterystyczne, gdyż parking znajduje się na zakręcie drogi i samochody stoją niemalże na ulicy. Jadąc w kierunku Łysej Polany, nie sposób ominąć tego punktu. Od parkingu idziemy niebieskim szlakiem przez las uroczą Doliną Filipka, i do celu docieramy po niecałej godzinie niezbyt forsownego marszu. Latem na trasie potrafi być tłoczno, gdyż właśnie tędy idzie się na przepiękną, Rusinową Polanę, z której roztacza się oszałamiający widok na najwyższe tatrzańskie szczyty. Stąd możemy zobaczyć panoramę od Hawrania, poprzez Gerlach i Rysy, aż do Mięguszowieckich Szczytów. Jednak nawet jesienią bywają chwile, w których liczne gromady ciągną przez las, właśnie w kierunku leżących po drodze Wiktorówek, gdzie w sanktuarium Dominikanie odprawiają msze. Nabożeństwa celebrowane przez członków tego zakonu mają swoją niepowtarzalną atmosferę, i chociaż nie jestem osobą nazbyt pobożną, to z prawdziwą przyjemnością korzystam z każdej okazji uczestnictwa w tego rodzaju wydarzeniach. Również na Wiktorówki wybrałem się z myślą o mszy, chociaż mój cel był inny, ale o tym poniżej. Wracając do Dominikanów i mszy, to w przypadku tego niewielkiego sanktuarium, ma ona przebieg szczególny i wywołujący niezwykłe ciepło w sercach uczestników. Otóż liturgia ma charakter bardzo skromny, a celebruje ją tylko jeden kapłan, bez pomocy ministrantów. Chociaż nie do końca bez pomocy, gdyż pomagają mu w tym „ochotnicy” zgłaszający się spośród przybyłych na mszę. I tak, jeden czyta, inny śpiewa, a jeszcze inny wykonuje „zadanie specjalne”, czyli przemyka wśród uczestników z tacą. Pomocnikami są tak samo kobiety, jak i mężczyźni. W moim odczuciu, jest to rozwiązanie, które winno być stosowane w każdej parafii, gdyż niewątpliwie czyni ono przebieg mszy bardziej interesującym, głębiej angażującym i wzbudzającym wśród wiernych poczucie prawdziwej wspólnoty, czego niestety w przytłaczającej ilości przypadków brakuje.
Pamiętam, tęsknię, czekam…
Jest to motto Miejsca Pamięci przy Kaplicy Matki Bożej Jaworzyńskiej na Wiktorówkach, i to właśnie ono stanowiło główny cel mojej jesiennej wędrówki. Na dwupoziomowym murze, przez lata umieszczono już ponad setkę tablic, a ich liczba stale się powiększa. Upamiętniają one ludzi kochających góry. Zarówno tych, którzy nie wrócili w doliny, jak i tych, zmarłych śmiercią naturalną, którzy dla propagowania piękna i szacunku dla gór poświęcili znaczną część swojego życia. W przeważającej mierze tabliczki traktują o śmierci w Tatrach, jednak można tam również odnaleźć miejsca górskich tragedii na całym świecie. Czytanie ich treści jest niezwykłym doświadczeniem. Wzruszającym, refleksyjnym i smutnym, a jednocześnie podsycającym miłość do gór i fascynację ich majestatem. Stojąc przed ścianą można spędzić długie chwile w zamyśleniu. Spróbujcie sami. Kiedy robiłem poniższe zdjęcia, tuż obok mnie dominikanin i jakaś kobieta przymierzali do ściany papierowy projekt kolejnej tabliczki.
You must be logged in to post a comment.