W przyjemnie ciepły lipcowy wieczór, załadowaliśmy nasz podróżny dobytek do dzielnego, koreańskiego kombi Grześka, którym (samochodem, nie Grześkiem 😉 ) już niejednokrotnie udało nam się przedzierać przez trudno dostępne rejony zimowych Sudetów. Niemniej jednak w Tatry, to wówczas jeszcze tym pojazdem nie dotarliśmy. Po około ośmiu godzinach jazdy i kilku postojach, zatrzymaliśmy się na przydrożnej stacji paliw w Nowym Targu, skąd już było widać obietnicę naszej przygody. Tatry w promieniach wschodzącego słońca. Granicę przekroczyliśmy w Jurgowie, chociaż głowy za to nie dam, gdyż od tego momentu minęło osiem długich i pełnych przygód lat. Równie dobrze mogliśmy to zrobić jadąc przez Łysą Polanę. Jednak nie miejsce wjazdu na Słowację było dla nas wówczas istotne, gdyż najważniejsze było pragnienie znalezienia się jak najbliżej skąpanych w słońcu, surowych tatrzańskich szczytów, które wtedy wydawały mi się ogromne. Od tego czasu udało mi się wchodzić na szczyty ponad dwukrotnie wyższe od najwyższych tatrzańskich, które już nie imponują mi tak swoim rozmiarem, lecz zostało inne uczucie, jakiego odwiedzone przeze mnie wyższe góry, dotychczas nie odebrały Tatrom. Patrząc na nie po raz pierwszy, przez szybę samochodu i w promieniach słońca, czułem emocjonalny dreszcz, zarazem będący ekscytacją, jak i przestrogą. W moim odczuciu, Tatry są drapieżne i tej bezwzględnej cechy nie przytłumi ich uroda.
Celem samochodowego etapu naszej podróży, była turystyczna miejscowość Szczyrbskie Jezioro (słow. Štrbské Pleso), leżąca u podnóża słowackich Tatr Wysokich. Od granicy z Polską, droga do tej miejscowości wiedzie wzdłuż tatrzańskiego pasma wierzchołków, wśród których znajduje się imponująca Łomnica i sam Król Karpat, czyli niesamowicie wyglądający od tej strony Gerlach. Zabawne jest to, iż wtedy nie miałem pojęcia, że patrzę na najwyższy szczyt Karpat, który od razu przyciągał wzrok swoim niecodziennym ukształtowaniem. Otóż masyw Gerlacha wydaje się być ofiarą jakiejś katastrofy na skalę kosmiczną, gdyż z odległości widać w nim potężną dziurę, otoczoną poszarpanymi skałami. Wyobraziłem sobie, że miliony lat temu, wbił się z impetem w jego zbocza jakiś kosmiczny wędrowiec, meteoryt, który w eksplozji unicestwił część tej góry.
Po dotarciu do Szczyrbskiego Jeziora (mam na myśli miejscowość), zaczęliśmy wypatrywać szlaku wiodącego w kierunku Krywania. Osiem lat temu z dostępem do Internetu bywało różnie, a przenośne odbiorniki GPS z mapami, cenowo znajdowały się poza zasięgiem zwykłych zjadaczy chleba. Zerkaliśmy na zwykła mapę usiłując się zlokalizować, lecz wychodziło nam to raczej średnio. Idąc od stacji kolejki, bądź też od parkingu (płatnego, lecz w przystępnej cenie – 3 euro za dzień), najprościej jest kierować się do Hotelu Oliver (taki wygięty w łuk budynek o brązowych ścianach), a następnie od niego w lewo, gdzie wchodzimy na czerwony szlak, czyli ten właściwy. Na początku wędrówki, szlak wiedzie brzegiem Szczyrbskiego Jeziora (tym razem jest to piękny, górski staw od którego nazwę wzięła miejscowość), gdzie warto przystanąć na chwilę i popatrzeć na świetną panoramę.
Znad stawu, ruszyliśmy niezbyt szeroką asfaltową szosą wiodącą na wschód, która wkrótce zmieniła się w gruntową drogę leśną. Na tym odcinku trasa nie jest forsowna i nie ma tutaj stromych podejść. Za to obfituje w malownicze widoki. Z lewej strony, mamy rozległe, nizinne okolice Popradu, z prawej zaś, szczyty Tatr Wysokich. Scenerię urozmaicają duże wiatrołomy i przecinające trasę marszu potoki, nad którymi położono drewniane mostki.
Po niecałych 5 kilometrach marszu, dotarliśmy w okolice Jamskiego Stawu (słow. Jamské pleso), który wprawdzie nie znajduje się bezpośrednio na szlaku wiodącym w kierunku szczytu Krywania, ale warty jest odwiedzenia z uwagi na urodę jego otoczenia. Zresztą, wypada w tym miejscu nieco odpocząć, gdyż właśnie stąd rozpoczyna się bardziej wymagające fizycznie podejście, którym w końcu osiągniemy cel naszej wędrówki. W pobliżu Jamskiego Stawu, czerwony szlak skręca w lewo, natomiast w prawo rozpoczyna bieg wiodący na szczyt Krywania szlak niebieski.
Niebieskim szlakiem zaczęliśmy początkowo ostre podejście wśród drzew, które łagodnie przeszły w kosodrzewinę, po czym zaczął się teren zupełnie nieosłonięty, gdzie trasa nieco się wyrównała. Stąd w pogodne dni rozpoczyna się prawdziwa „patelnia” na której słońce pali niemiłosiernie, dlatego przed rozpoczęciem wędrówki, warto wysmarować się jakimś mazidłem z filtrem UV. Podczas pierwszego wejścia na Krywań o tym zapomniałem, co zaowocowało imponująco czerwoną i palącą ogniem opalenizną, czego zdecydowanie nie polecam. Po drodze spotykamy kilka grup skalnych w których cieniu można przysiąść dla odpoczynku. Warto skorzystać, gdyż z tego punktu mamy świetną panoramę na okolice Popradu i Kotlinę Liptowską. Ten etap podejścia zakończyliśmy na skrzyżowaniu szlaków w miejscu połączenia się niebieskiego z wiodącym od Trzech Studniczek szlakiem zielonym. Jest to miejscówka z fantastycznym widokiem na Wielki Żleb Krywański, którym biegnie oznaczona kolorem zielonym ścieżka. Widać stąd parking w Trzech Studniczkach i niemalże cały przebieg szlaku zielonego do skrzyżowania na którym teraz stoimy, co pozwala ocenić trudność tego wariantu przejścia. Na oko, jest on dużo bardziej wysiłkowy od wędrówki czerwonym i niebieskim od Szczyrbskiego Jeziora.
Od skrzyżowania szlaków skręciliśmy w prawo i w tym miejscu rozpoczęło się wchodzenie wymagające wspomagania się rękami. Może nie było nazbyt stromo, lecz zbocze wydawało się być usypane z wielkich głazów, po których trzeba drapać się w kierunku poprzedzającego ten właściwy Małego Krywania. Szlak jest tutaj oznaczony raczej umownie, ale nie przeszkadza to piąć się w górę, gdyż cała ta okolica wygląda podobnie i w rzeczywistości, droga wejścia daje dużą dowolność w sposobie jej pokonywania. Ważne, aby brnąć w górę i przed siebie na wprost. Tym sposobem, po półgodzinie weszliśmy na Mały Krywań, z którego jak na dłoni widać było szczyt Krywania.
Mały Krywań jest niczym nie wyróżniającą się kulminacją w południowym grzbiecie Krywania i wprawdzie cel jest stąd doskonale widoczny, to do niego mamy w dalszym ciągu niemalże dwa kilometry trasy, w tym najbardziej wymagający odcinek, tuż pod jego wierzchołkiem. Uwzględniając zmęczenie dotychczasową wędrówką, przed nami jeszcze 45 minut do godziny wchodzenia. Zanim dotrzemy do miejsca w którym ponownie „włączymy napęd na cztery”, pokonujemy obniżenie pomiędzy Małym Krywaniem i tym dużym, które nazywane jest Krywańską Przełączką. W rzeczywistości, są to trzy płytkie i bezimienne przełączki oddzielone skalnymi garbami, ale tego wcale się nie zauważa, gdyż nad głowami mamy już szczyt właściwy.
Kilkadziesiąt metrów od celu stanęliśmy przed stromą, na pierwszy rzut oka miejscami gładką ścianą, której widok wywołał chwilową konsternację. Biorąc pod uwagę nasz kompletny brak doświadczenia we wspinaniu się po skałach, stojące przed nami zadanie wydało się niewykonalne. Ale tylko przez moment. Wystarczyło przyjrzeć się przeszkodzie i chwilę pomyśleć, aby zauważyć, że skała tworzy tutaj coś w rodzaju płytkiego komina, którym zapierając się rękami i nogami można bez większego wysiłku podążać ku górze. Oczywiście trzeba zachować ostrożność, gdyż droga ta nie posiada żadnych sztucznych zabezpieczeń. Pokonanie tej trudności otwiera drogę ku szczytowi, na którym już stąd widać charakterystyczny, drewniany krzyż. Zwycięstwo! 🙂
I jak to było z tym Krywaniem w moim przypadku? Czy był w miarę wysoki, niezbyt stromy, a przede wszystkim wyjątkowy? Tak! Po trzykroć tak! Jest to jeden z najwyższych słowackich szczytów, na który można wejść bez przewodnika. Nawet z odległości wydaje się ogromniasty. Gdy ponad siedem lat od mojego pierwszego wejścia patrzyłem w jego kierunku z Kasprowego Wierchu, to nie docierało do mnie, że jest aż tak duży i wcale go nie poznałem, gdyż jego wierzchołek ukrywał się przede mną w chmurach. Z tego miejsca widziałem jedynie masywną podstawę tej osamotnionej, skalnej piramidy, która w ogóle nie kojarzyła mi się z wówczas niewidocznym, krzywym wierzchołkiem od którego ta góra wzięła swoją nazwę. Czułem jednak, że coś potężnego ukrywa się w chmurach i było to uczucie niemalże namacalne. Uwierzcie mi, jest to niezwykłe doświadczenie. Czy Krywań jest niezbyt stromy? Zależy z której strony patrzymy. Pokonana przeze mnie i moich przyjaciół trasa do stromych nie należy i dopóki trzymamy się szlaku, faktycznie nie odczuwamy ekspozycji. Jednak po wejściu na szczyt pojawia się mrowienie w stopach wywołane świadomością tego, że tuż za krzyżem znajduje się kilkusetmetrowa, niemalże pionowa ściana. Wcale nie trzeba tam zaglądać. To się po prostu czuje. Czy jest on wyjątkowy? Oj tak! Dla mnie na pewno! Trochę ze względu na to, iż jest to góra – symbol. Dla Słowaków narodowy, a dla miłośników gór, symbol ich urody. Lecz dla mnie, przede wszystkim jest to symboliczne wspomnienie wyśmienitej przygody, którą przeżyłem w towarzystwie moich przyjaciół. Na Krywań wchodziłem dwukrotnie. W 2010 i 2016 roku. Najpierw z Grześkiem, Kamilą i Darkiem, a następnie z Kasią i Tomanem. Myślę, że tak jak i ja, oni również będą pamiętać tą przygodę przez długie lata. Tak między nami, to chyba w pewien sposób uzależniłem się od tego uczucia, a więc… do zobaczenia kiedyś, na Krywaniu! 🙂
Suplement z pozdrowieniami dla moich dzielnych towarzyszy wejść na Krywań 🙂
Specjalny suplement z pozdrowieniami dla Vee. Za udostępnienie zdjęć do wpisu, chociaż… naprawdę specjalne pozdrowienia za akcję: patrz, tam jest Krywań! 😀 😀 😀
You must be logged in to post a comment.