Rowerem po Berlinie (IV)

Przed rozpoczęciem właściwej wędrówki po mieście, polecam odwiedzić okolice Bramy Brandenburskiej. Zawsze coś tam się dzieje, szczególnie w weekendy. Happeningi, protesty, występy różnej maści „egzemplarzy”. Ten na zdjęciu pojawia się w tym miejscu już od ponad roku. Nie mam pojęcia co chce przekazać, lecz imponuje mi swoją wytrzymałością i końskim zdrowiem. Niemalże kompletnie nagi, godzinami wisi na tym swoim rusztowaniu zachęcając do robienia sobie zdjęć i wrzucania ich na fejsa oraz insta. Jedynym elementem jego ubioru jest zasłaniająca przyrodzenie głowa słonia z uszami i całkiem pokaźną trąbą. Kolesia widziałem również na przełomie października i listopada, gdy nawet w słońcu, już całkiem wyraźnie zaciągało jesiennym chłodem.
– Ukradłeś ten paszport? – drugi z kontrolujących mnie w pociągu niemieckich policjantów pyta z twardym akcentem, lecz po polsku. Kilka chwil wcześniej, pierwszy z nich trzymając mój dokument rozgadał się po niemiecku, czego kompletnie nie rozumiałem. Broniąc się przed potokiem obcych mi słów stwierdziłem po angielsku, że nic nie rozumiem, na co właśnie zareagował ten drugi. – Nie, poprzedni zgubiłem, wydali mi nowy – odpowiadam. Drugi pokiwał głową, i zgadał do pierwszego. Oddali mi papiery, skinęli i życząc udanego dnia odeszli. Starej daty jestem, dlatego jakoś nie mogę uwierzyć w możliwość legitymowania się dowodem osobistym. Jadąc za granicę, zawsze wożę ze sobą paszport. A czy powinienem czuć się urażony takim pytaniem? Raczej nie, bo przecież wszystkim Niemcom jest wiadome, że Polacy to złodzieje i pijacy. Albo są pijani, albo kradną. Albo jedno i drugie naraz. Pijany Polak nie traci złodziejskiego instynktu. Taka jego natura.
Nie wyobrażam sobie jazdy samochodem po Berlinie, jednak obserwując zachowanie się uwięzionych we wnętrzach swych aut kierowców, raczej nie należy to do przyjemności. Miasto oferuje szereg alternatyw dla ruchu samochodowego, szczególnie dla chcących je zwiedzać turystów. Podstawowymi są metro, czyli U -Bahn oraz S – Bahn, kolej miejska docierająca daleko poza granice miasta. W pobliżu centrum można korzystać z kursujących pomiędzy co ciekawszymi miejscówkami autobusów objazdowych, określanych z angielska jako „hop on – hop off”. Niemniej jednak bezapelacyjnym królem szybkiego i wygodnego poruszania się jest rower. Daje ogromną niezależności i łatwość wciśnięcia się niemalże w każdy zakamarek. Poza tym rowerzyści są nieprawdopodobnie uprzywilejowanymi uczestnikami ruchu. Tak dalece, że widząc ich wyczyny ukułem dla nich określenie: „rowerzyści – terroryści”. Ofiarami ich „terroru” najczęściej padają kierowcy samochodów. Gdy nie mamy na podorędziu własnego, rower możemy wypożyczyć. Usługę tą oferują zarówno rowerowe molochy, jak Donkey Republic, jak i małe lokalne firemki, wśród których polecaną jest 360 Rad.
– I jak, syn jeździ rowerem po mieście? – Zafascynowany łatwością poruszania się jednośladem po Berlinie, pytam mieszkającą tam znajomą. – Nie, polska ekipa robiła w sąsiedztwie remont i rower zniknął – wyjaśnia. Wydawać by się mogło, że mieszkając w północnej dzielnicy zachodniej części miasta można było czuć się bezpieczniejszym od tych, którzy znaleźli się na południu określanym mianem „Zanzibaru”, jednak nawet przejściowa obecność Polaków potrafiła zmienić tutejszą aurę.
Tak już mam, że instynktownie ciągnie mnie w miejsca piękne „inaczej”. Okazało się, że również w przypadku Berlina ten instynkt zadziałał. Nie powiem, że nie imponuje mi sterylna, szklano – betonowo – stalowa uroda zachodniej części jego centrum, lecz wspomniana skłonność niemalże od razu skierowała mnie na południe od centrum, gdzie bez trudu znalazłem dla siebie smakowite kąski.
Biletu na rower nie kupi się w kasie dworca w Kostrzynie nad Odrą, ale pasażerski już tak. O bilet dla Kozy (mój rower tak ma na imię) musiałem więc zagaić konduktora w niemieckim pociągu. Uruchamiam google translator i wpisuję: „poproszę bilet dla mojego roweru, do Berlina i z powrotem do Kostrzyna”, po czym wypatruję konduktora. Zbliża się! Wstaję i kątem oka czytając z tłumacza mówię z przekonaniem: „ajne tiket fur majn farad bite, nach Berlin und curuk nach Kustrin!”. Facet przez chwilę wpatruje się we mnie, następnie oświadcza po polsku – To będzie sześć euro! Parskamy śmiechem, po czym on dodaje – Ale całkiem dobrze pan to powiedział po niemiecku!
W rozmowie, mieszkająca w Berlinie znajoma użyła dla południowych dzielnic miasta określenia: „Zanzibar”, które uznaję za wyjątkowo trafne dla tego rejonu, gdyż właśnie tak wyobrażam sobie tą egzotyczną afrykańską wyspę. Południowe dzielnice, takie jak Kreuzberg, Schöneberg, Neukölln, czy Alt – Treptow, stanowią prawdziwy tygiel kulturowy z dominującą obecnością społeczności muzułmańskiej. Kolorowe, krzykliwe, niszczejące, brudne – odstraszają, lecz jednocześnie przyciągają egzotyką, niespotykanymi barwami, nieznanymi zapachami oraz intrygującą muzyką. Żeby było jeszcze bardziej ciekawie, to Schöneberg zamieszkuje znaczna ilość przedstawicieli środowiska LGBT, natomiast sąsiadujące Neukölln zostało zdominowane przez muzułmanów. Podczas ulicznych imprez geje i lesbijki mieszają się w tłumie z muzułmanami, co biorąc pod uwagę nauki Mahometa w kwestii relacji seksualnych osób tej samej płci, wywoływało we mnie swoisty dreszczyk emocji. Po ulicach snują się afrykańskie wyrostki o mahoniowej skórze, zagajające przechodniów dyskretnym: gandzia, gandzia? Niczym na filmowym nowojorskim Bronksie z kryminałów lat 70 i 80 – tych ubiegłego wieku. Nie wiem, czy odważyłbym się tam szwendać nocami 😀

Słoneczny niedzielny poranek w środku wakacji. Pociąg z Kostrzyna do Berlina wypchany po brzegi pasażerami i rowerami. W większości młodzi Niemcy, czego domniemywam słuchając ich rozmów. Na jednym z przystanków stoimy tak długo, że wszystkich zaczyna to zastanawiać. Milkną dyskusje i w tym momencie słychać po polsku głośne: – Czy wiecie, kim ja jestem?! Wiecie?! Jestem Polakiem! Żadnego raus nie będzie! Jestem Polakiem! – Milczenie w przedziale jeszcze się pogłębia, wszyscy nasłuchują. Jakimś trafem spływa na mnie olśnienie, wiem co się dzieje. Wstaję i idę w kierunku krzyczącego.

Alt – Treptow. Jak na razie, mój numer jeden pod względem fotogenicznej egzotyki wśród dotychczas odwiedzonych dzielnic miasta. Położona nad rzeką Szprewą, intryguje podniszczoną, postindustrialną otoczką, pod którą kryje się szereg nowoczesnych miejscówek. Przykład tego stanowi zdjęcie powyżej. Pod urodą opuszczonej fabryki możemy odkryć bardzo ekskluzywny bar – restaurację. Stąd tego nie widać, lecz gdy przekroczymy bramę, znajdziemy się w świecie kompletnie odmiennym od wrażenia, jakie sugeruje nam fasada.
W korytarzu przy wyjściu z wagonu siedzi na podłodze śmierdzący polski żul, najprawdopodobniej pijany. Wielu takich koczuje na berlińskim dworcu w dzielnicy Lichtenberg. Nad żulem stoi cała obsługa niemieckiego pociągu, a właściwie, to szynobusu. Dwie osoby: młodszy ode mnie maszynista i pani konduktor sporo po pięćdziesiątce. Maszynista trzyma przy uchu telefon i z tego co zrozumiałem, prosi policję o interwencję. Domyślam się przyczyny i ciągu dalszego: żul nie ma biletu i nie zamierza wysiąść, więc policja ma mu zrobić „raus”. No to sobie postoimy, myślę. Pewnie przyjadą za godzinę. Po chwili reflektuję się, wyciągam z kieszeni pieniądze i zwracam się do konduktorki po angielsku: – I will pay for him. – Wskazuję na szczerzącego zepsute zęby i przewracającego oczami żula. Niemcy patrzą na mnie z niedowierzaniem, więc powtarzam. Konduktorka wreszcie przytakuje, bierze ode mnie pieniądze i drukuje bilet, który ja wręczam żulowi mówiąc do niego z wyrzutem: – Wstyd robisz wszystkim Polakom! – Ten bierze ode mnie papierek i uśmiecha się bezmyślnie, po czym wyciąga brudną rękę chcąc przybić piątkę. W tym momencie mam ogromną ochotę dać mu w pysk. Biorę zamach i… przybijam mu solidną piątkę. Wkrótce pociąg rusza w kierunku Berlina.
Arena Berlin w Alt – Treptow jest kolejnym przykładem nowoczesności ukrytej pod kamuflażem starej fabryki. No może nie fabryki, lecz przedwojennej zajezdni autobusowej z ogromną halą, wykorzystywaną obecnie do organizowania dużych imprez, zarówno kulturalnych, jak i handlowych oraz informacyjnych. Wychodząc z hali po udanym evencie możemy sobie zrobić ze znajomymi pamiątkowe fotki w znajdującej się u wejścia retro budce fotograficznej 🙂
– Junge Mann, junge Mann! – Słyszę kobiecy głos nad moją głową. Nie, to nie do mnie, myślę sobie nie otwierając oczu. Po czterdziestce, nawet w mojej rodzinie zostałem spisany na straty i nikt już mnie nie zagaja podczas familijnych imprez o to, kiedy sobie życie poukładam. Zmorzyła mnie nieco ta akcja z polskim żulem, a i pora wstawania na zaplanowaną na ten dzień wycieczkę była barbarzyńsko wczesna. Chyba nieco mi się przysnęło. Zerkam. Pociąg znowu nie jedzie, a z pustego już niemalże wagonu wychodzą ostatni podróżni wynosząc swoje rowery. Nade mną stoi niemiecka konduktor, a zasłyszane przed chwilą słowa były najwyraźniej skierowane pod moim adresem. Myślę sobie z rozbawieniem, że fajnie nadal być „młodym”, gdyż tyle udało mi się zrozumieć ze słów Niemki. Później było z tym moim rozumieniem znacząco gorzej.
Wrak statku rzecznego niszczejący na nabrzeżu Szprewy w dzielnicy Alt – Treptow. Intrygujący nie tylko z uwagi na to, że tak sobie bezczelnie rdzewieje w centrum miasta, lecz również przez ten nabazgrany na nim sprayem napis: „Alfon Libertad”. Jest to echo strajku generalnego, który w 2011 roku sparaliżował Hiszpanię, Francję i Włochy. „Alfon”, czyli Alfonso Fernández Ortega miał wówczas 21 lat i był działaczem jednej z hiszpańskich organizacji związkowych uczestniczących w tym strajku. Zatrzymany przez policję, został następnie oskarżony o posiadanie materiałów wybuchowych i przygotowania do zamachu. Mało kto w to uwierzył, lecz hiszpańskie władze doprowadziły do procesu w wyniku którego młody Hiszpan został skazany na 6 lat kary pozbawienia wolności, z czego odbył ¾ wyroku. W Berlinie Czerwony Krzyż organizował protesty mające na celu doprowadzenie do uwolnienia „Alfona”, co pewnie przyczyniło się do wymalowania hasła „Alfon Libertad – wolność dla Alfona”, na burcie rzecznego wraku. Obecnie, przez wiele europejskich organizacji społecznych historia „Alfona” jest traktowana jako przykład ograniczania wolności, a on sam jest nazywany „więźniem politycznym”.

Niemka rozgadała się po swojemu gestykulując. Mimo naprawdę szczerych chęci, średnio to do mnie dociera. Niestety, ten język na razie do mnie nie przemawia. Orientuję się jednak, że chce mi zrobić „raus” z pociągu, lecz w bardziej subtelny sposób niż ten, który pół godziny wcześniej stosowała wobec polskiego pijaczka. Myślę sobie cynicznie, iż pewnie dlatego, że mam bilet. Widząc moją konsternację, Niemka wyciąga z torebki jakąś mapę i z jej pomocą zaczyna mi klarować równie imponującym angielskim, jak mój własny. Stoimy w Strausbergu, około 20 km od dworca Berlin – Lichtenberg, gdyż zwykła linia kolejowa jest teraz w remoncie. Aby dotrzeć do Lichtenbergu należy przesiąść się tutaj do S – Bahnu, czyli słynnej berlińskiej kolei miejskiej, korzystającej z innej nitki torowiska. Wysłuchawszy instrukcji uśmiecham się do konduktorki, a ona już wie, że wreszcie zrozumiałem co mam zrobić. Ona również się uśmiecha i nagle mówi do mnie po polsku – Dziękuję. – Po angielsku dodaje, że chodzi jej o tą wcześniejszą akcję z moim rodakiem. Domyślam się, że parę euro wydanych na bilet dla pijaczka zaoszczędziło sporo czasu wszystkim podróżnym w tym pociągu, a ona jest mi za to wdzięczna.

Oba zdjęcia (góra i dół) z malowniczej ulicy w dzielnicy Alt – Treptow o nader wymownej nazwie: Am Flutgraben (dosłownie: w rowie powodziowym). Warto odwiedzić to miejsce, gdyż można tutaj odnaleźć wiele „perełek” i świetnych lokalizacji do robienia ciekawych zdjęć.

Ulica Am Flutgraben w dzielnicy Alt – Treptow na mapie Berlina.