Wrześniowy poranek w Tatrach. Na rozgrzewkę, całkiem strome podejście szlakiem, początkowo wiodącym wśród rosłych świerków. Żwawo prąc pod górę, w pewnym momencie słyszę głośne tupanie, dobiegające gdzieś sponad mojej głowy. Ktoś schodzi, a wręcz zbiega tą samą ścieżką. Po chwili okazuje się, że jest to spocony mężczyzna o rozgorączkowanych oczach. „No proszę” – myślę patrząc na niego z nieukrywaną zazdrością. „Ja dopiero co wyruszyłem na tatrzańską wycieczkę, a on już pewnie zdążył przebiec całą tą trasę. Niezły harpagan!”. Mijając mnie zwalnia nieco, macha ręką wskazując za siebie i dyszy w moim kierunku – Panie, tam chodzi mały niedźwiadek! Niedźwiadek, niedźwiadkiem, lecz w tym samym momencie widzę oczami wyobraźni jego mamę, która może mu towarzyszyć. Nie mija pięć sekund, a ja również rozpoczynam bieg w dół. Ekscytujący początek górskiej przygody.
Dwa dni później. Niesamowicie zadowolony, lecz kompletnie wypruty z sił schodzę z Zabratowej Przełęczy do Doliny Łatana. Zadowolony, gdyż wreszcie udało mi się tego dnia przejść grań słowackich Rohaczy. Zmęczony, bowiem niezbyt fortunnie zaplanowałem trasę i najwyraźniej przesadziłem z dystansem. Dużo stromych podejść oraz zejść i już w tym momencie mam na liczniku 28 przedreptanych kilometrów. Wygląda na to, że aby wrócić na nocleg do Kir, łącznie muszę zrobić tych kilometrów ze czterdzieści. Jeszcze godzina i zajdzie słońce. Mam nadzieję, że o zmroku wgramolę się na wznoszącego się po przeciwległej stronie doliny Grzesia. Stamtąd w dół, do Chochołowskiej, a następnie – już prosto do Siwej Polany, skąd do Kir jest niecałe 3 kilometry.
Szlak wiedzie zakosami w dół tak, aby złagodzić stromość zbocza i ułatwić wędrówkę. Schodząc, gdzieś w połowie trasy do dna doliny, zanurzam się w otaczającą ścieżkę kosodrzewinę. Odtąd kompletnie nie widzę, co znajduje się na szlaku pode mną do momentu pokonania kolejnego z wielu zakrętów. Mój błogostan, nagle zostaje przerwany przez rozlegający się z dołu odgłos, przypominający gardłowy, przeciągły ryk. „Niedźwiedź!” – myślę truchlejąc. „Kurwa, wysypało nimi tego roku!” – żałośnie kwituję. Dociera do mnie, że jeżeli faktycznie jest to niedźwiedź, to mam dokumentnie przechlapane. Misiek pewnie gramoli się szlakiem pod górę, więc nie ma mowy o wymagającej mniej wysiłku ucieczce w dół. W kosodrzewinę też nie wlezę, bo zupełnie nie ma to sensu. Słychać człapanie. Zrezygnowany, stoję i czekam na to, co wychynie zza zakrętu.
Zza zakrętu wyłazi facet, wyglądający tak, jakby przeleciał przez wyżymaczkę. Widać, że jest bardzo zmęczony. „Pewnie ja wyglądam podobnie” – myślę sobie. Facet podchodzi i z nadzieją w głosie pyta: – jesteś Polakiem? Przytakuję. Nadal znajdujemy się po słowackiej stronie Tatr więc domyślam się, że chce o coś spytać, a gdybym był Słowakiem, to rozmowa byłaby utrudniona. Wyraźnie się ucieszył.
– Wiesz, chyba się zgubiłem – zwraca się do mnie.
– A dokąd idziesz? – pytam.
– Do Chochołowskiej – odpowiada, po czym dodaje – schodziłem w dół tej doliny, lecz strasznie mi się to dłużyło, więc zacząłem wracać i teraz nie wiem, gdzie iść dalej.
– No wiesz, jeżeli chciałeś dotrzeć do Chochołowskiej, to dobrze szedłeś – wskazuję na przeciwległą stronę doliny – Tam jest Grześ. Z doliny wiedzie tam szlak. Nawet widać go stąd.
Patrzy przez chwilę w tamtą stronę. – Grześ? Ale ja już nie chcę wracać w tą dolinę – wzdycha.
Klaruję mu więc, że musi pójść na Zabratową Przełęcz, po czym wgramolić się na nieodległy Rakoń, a stamtąd ma dwa warianty: powrót szlakiem na Grzesia, ale górą, nie przez Dolinę Łatana. Drugi, to udanie się w kierunku Wołowca i skręcenie w lewo, na zielony szlak prowadzący wprost do Doliny Chochołowskiej. Osobiście, wybrałbym ten drugi. Rozmawiamy przez chwilę. Okazuje się, że on również przeszedł dzisiaj Rohacze. Już mamy się rozstawać, gdy nagle pojawia się w mojej głowie zabawna myśl.
– Beknąłeś może, zanim wyszedłeś zza zakrętu i mnie zobaczyłeś? – pytam.
– Ech… tak jakoś srogo mi się wymknęło… – przyznaje.
– A niech cię, a ja myślałem, że to ryknął niedźwiedź! – niemalże drę się na niego. – Mało nie zesrałem się ze strachu!
Śmiejemy się dłuższą chwilę.
Rohacze
Rohacze „chodziły” za mną już od dawna. Od kilku lat, niemal w każde wakacje miałem na nie plan, który nie był realizowany. Przyznaję, że po części nie przykładałem się do tego, gdyż nie jestem wspinaczem, chociaż uwielbiam góry. Mogę wchodzić na relatywnie wysokie szczyty, o ile nie mają one nazbyt pochyłych ścian. Nazywam je „kopcami kreta”. Takim kopcem jest na przykład mój ukochany, tatrzański Krywań, czy też irański Damavand – mój pierwszy pięciotysięcznik. Natomiast wpisując w necie hasło Rohacze, czytamy w Wikipedii: „W znacznej mierze ten szlak prowadzi ściśle po grani, dlatego też miejscami jest bardzo eksponowany (zwłaszcza w rejonie tzw. Rohackiego Konia) i stąd uchodzi za szlak trudny, który wymaga dobrego przygotowania turystycznego oraz odporności na ekspozycję. Nie powinni wybierać tej trasy turyści z lękiem wysokości. Niektórzy uważają nawet, że ta trasa może być bardziej wymagająca od Orlej Perci (m.in. ze względu na wspomnianą ekspozycję)”.
W tym roku postanowiłem to zmienić i wreszcie zmierzyć się z tymi osławionymi, słowackimi szczytami. Pierwsze dni z mojego wrześniowego wypadu w Tatry przechodziłem szlakami z których było widać Rohacze, o ile pozwoliły na to pełzające tłumnie w okolicy chmury, co jakiś czas siąpiące niezbyt intensywnym deszczem. Nie padało często i rzęsiście, lecz i tak skały były przez cały dzień wilgotne, co w mojej ocenie wykluczało pchanie się na stromizny. Moje buty świetnie trzymały się suchego kamienia, lecz na mokrym zaczynały się ślizgać, jak po lodzie. Prognoza na ostatni dzień mojego pobytu w Kirach sugerowała słońce od świtu, niemalże do zmierzchu. Teraz, albo nigdy.
Dzień ten faktycznie budził się bezchmurny, witając mnie przed świtem rozgwieżdżonym niebem. We wrześniu dni są już na tyle krótkie, że chcąc zrobić jakąś dłuższą trasę, na szlak trzeba wyjść między godziną 6, a 7 rano. Pobudka o piątej, a więc jeszcze w ciemności. Mając na koncie sporo kilometrów przechodzonych w poprzednich dniach, czułem się zmęczony, dlatego też mimo mocnego postanowienia kombinowałem, gdzie by pójść, byle nie na Rohacze. W rachubę wchodziła słowacka Bystra (najwyższy szczyt w Tatrach Zachodnich – 2248 m n.p.m.), sąsiadująca z odwiedzonym przeze mnie na początku tego wypadu Starorobociańskim Wierchem. Pomysł ten wydawał się bardzo atrakcyjny. Z trudem się przemogłem. Rohacze.
Z Kir szlakiem zielonym, ku końcówce Siwej Polany, następnie na Chochołowską i nadal zielonym, ostro pod górę do Przełęczy pod Wołowcem. Żółtego przez Grzesia nie brałem pod uwagę w tą stronę, zostawiając go sobie na powrót, przez Dolinę Łatana. Po niemalże 6 godzinach i 14 kilometrach, usiadłem na Jamnickiej Przełęczy, mając tuż przed sobą wschodnie zbocze Rohacza Ostrego, a za sobą – Wołowiec. Żując kabanosy, popijane colą, przyglądałem się wchodzącym po jego kamienistym zboczu, a ruch tego dnia był całkiem spory, lecz nie uciążliwy. Pogoda – cudowna. Słońce, jednak na tej wysokości wcale nie było gorąco. Suche skały zachęcały do podjęcia próby, która mimo wszystko nie wydawała się nazbyt wymagająca, gdy ją oglądałem z perspektywy przełęczy.
Od strony Jamnickiej Przełęczy, podejście pod Rohacz Ostry wymaga w kilku miejscach „napędu na cztery”, a i łańcuchy się zdarzają. Dla mnie zaskoczeniem było to, że przy obranym wariancie przejścia, już na początku otrzymujemy jego największą atrakcję – Rohackiego Konia. Po wdrapaniu się na wschodnią ścianę Ostrego, mamy przed sobą skalny, spadzisty z obu stron grzbiet, który komuś musiał skojarzyć się z końskim, chociaż dla mnie, bardziej przypomina on grzbiet kozy (zerknijcie na fotkę tego zwierzęcia, a zrozumiecie, co mam na myśli). Z jednej i z drugiej strony Konia, mamy spore przepaści, hipnotyzujące swoją głębią. W necie piszą, że w dół jest 200 – 250 metrów, lecz w tym momencie nie ma to znaczenia. Po prostu, jest głęboko. Do południowej ściany Konia przymocowano solidny, metalowy łańcuch o długości (na oko) niewiele ponad 10 metrów. Trzymając się łańcucha, szukamy podpory dla stóp, co nie jest szczególnie trudne, gdyż skała w tym miejscu daje dużo możliwości. Przejście Konia po suchej nawierzchni jest przyjemnie ekscytujące i w moim odczuciu, przygoda trwa zbyt krótko.
Okazuje się, że Koń jest w przejściu Rohaczy jedyną lokalizacją w której nie trzeba na siłę szukać „ekspozycji”. Dalej, grzbiet Ostrego jest na tyle szeroki, że można nim iść nie zwracając uwagi na stromizny z obu stron. W kilku miejscach są one na tyle łagodne, że można zejść ze skały i pójść bokiem, ścieżką wydeptaną na trawiastym zboczu. Oczywiście, cały czas należy zachować ostrożność, bowiem potknięcie i wywrotka mogą być groźne, gdyż mimo szerokiego szlaku, po obu jego stronach nadal jest dosyć stromo.
Bezpośredniej ekspozycji nie ma dużo, jednak oba Rohacze wymagają niezłej kondycji fizycznej, bowiem szlak wydaje się na chybił trafił zasypany przez jakiegoś olbrzyma potężnymi głazami. Tworzą one w paru miejscach kilku – kilkunastometrowe, skalne progi, którymi trzeba wspiąć się, lub nimi zejść. Zabezpieczono je łańcuchami, lecz takie wchodzenie i schodzenie po raz n-ty potrafi wypruć z sił. Wytchnienie daje podejście na szczyt Rohacza Płaczliwego, lecz od niego, do Smutnej Przełęczy również grasował skalny olbrzym.
I jak to jest z tymi Rohaczami? Takie straszne, jak mogłoby wynikać z przytoczonego powyżej cytatu z Wikipedii? Nie bardzo. Wspomnianej ekspozycji nie ma zbyt wiele, lecz z całą pewnością szlaku nie można lekceważyć, gdyż jest wyczerpujący fizycznie. Schodząc ze Smutnej Przełęczy czułem się naprawdę zmęczony. Po części było to wywołane długim dojściem do Jamnickiej Przełęczy w obranym przeze mnie wariancie, lecz i same Rohacze dały mi przyzwoity wycisk. Patrząc z perspektywy mojej wycieczki, najlepiej zrobić Rohacze wychodząc z Tatliakovej Chaty (słowackie schronisko, przy którym jest parking) w kierunku Rakonia, czy też w drugą stronę – na Smutną Przełęcz. Daje to pętlę o dystansie 10 km, którą przechodząc Rohacze, możemy ukończyć wędrówkę w 6 godzin i nie czuć się do cna wyczerpani z sił. Ja wytyczyłem sobie wariant „hardkorowy” (jakżeby inaczej). Kiry – Chochołowska – Wołowiec – Rohacze – Smutna Przełęcz – Tatliakova Chata – Zabratowa Przełęcz – Dolina Łatana – Grześ – Chochołowska – Kiry. Dystans – 40 km, czas przejścia – 16 godzin. Oczywiście, jestem z siebie bardzo zadowolony, jednak nie polecam takiej wersji spaceru. No chyba, że macie nierówno pod sufitem, jak ja sam 😀
You must be logged in to post a comment.