Wrześniowe Tatry

Liliowe Turnie (słow. Baniste) – widok z Gaborowej Przełęczy (słow. Gaborov Zadok) – w kierunku Banistej Przełęczy (słow. Bystré sedlo), nazywanej również Bystrym Karbem. Bez namysłu stwierdzam, że właśnie dla takich widoków chodzi się w góry. Nie sposób opisać słowami tego, co owego dnia wyczyniały chmury nad Liliowymi Turniami. Przez długi czas siedziałem z innymi włóczykijami na Gaborowej Przełęczy, obserwując niesamowity spektakl, któremu akompaniował jedynie szum wiatru.

Wrześniowy poranek w Tatrach. Na rozgrzewkę, całkiem strome podejście szlakiem, początkowo wiodącym wśród rosłych świerków. Żwawo prąc pod górę, w pewnym momencie słyszę głośne tupanie, dobiegające gdzieś sponad mojej głowy. Ktoś schodzi, a wręcz zbiega tą samą ścieżką. Po chwili okazuje się, że jest to spocony mężczyzna o rozgorączkowanych oczach. „No proszę” – myślę patrząc na niego z nieukrywaną zazdrością. „Ja dopiero co wyruszyłem na tatrzańską wycieczkę, a on już pewnie zdążył przebiec całą tą trasę. Niezły harpagan!”. Mijając mnie zwalnia nieco, macha ręką wskazując za siebie i dyszy w moim kierunku – Panie, tam chodzi mały niedźwiadek! Niedźwiadek, niedźwiadkiem, lecz w tym samym momencie widzę oczami wyobraźni jego mamę, która może mu towarzyszyć. Nie mija pięć sekund, a ja również rozpoczynam bieg w dół. Ekscytujący początek górskiej przygody.

Dolina Kościeliska. Podobno jest najczęściej odwiedzaną doliną w całych Tatrach, jednak we wrześniowe poranki nie można w tym miejscu narzekać na uciążliwy tłok. Owszem, w środku tygodnia przed godziną 7 rano u jej wejścia można spotkać kilka gromadek podążających w jej głąb studentów, lecz w krótkim czasie gromadki te rozpraszają się na głównym szlaku wiodącym dnem doliny i na licznych jego rozgałęzieniach. Bywają długie chwile, w których jest się w tym miejscu zupełnie samym.

Dwa dni później. Niesamowicie zadowolony, lecz kompletnie wypruty z sił schodzę z Zabratowej Przełęczy do Doliny Łatana. Zadowolony, gdyż wreszcie udało mi się tego dnia przejść grań słowackich Rohaczy. Zmęczony, bowiem niezbyt fortunnie zaplanowałem trasę i najwyraźniej przesadziłem z dystansem. Dużo stromych podejść oraz zejść i już w tym momencie mam na liczniku 28 przedreptanych kilometrów. Wygląda na to, że aby wrócić na nocleg do Kir, łącznie muszę zrobić tych kilometrów ze czterdzieści. Jeszcze godzina i zajdzie słońce. Mam nadzieję, że o zmroku wgramolę się na wznoszącego się po przeciwległej stronie doliny Grzesia. Stamtąd w dół, do Chochołowskiej, a następnie – już prosto do Siwej Polany, skąd do Kir jest niecałe 3 kilometry.

Kościeliskie turnie, górujące nad wiodącym dnem szlakiem, są dziełem pracy lodowców, które topniejąc wymywały w skałach fantastyczne kształty. Każda ze skalnych baszt ma swoją nazwę. Na przykład na zdjęciu, kamienny ząb po lewej stronie, to „Rękawica”, przy czym uchwycony przeze mnie kadr nie pomaga w domyśleniu się, dlaczego akurat jest to „Rękawica”. Dla wyjaśnienia – na samej lewej krawędzi zdjęcia widać część skały, którą nazwano „Kciukiem”. Ów „Kciuk” w połączeniu ze wspomnianym wyżej zębem, przy odrobinie wyobraźni, przypominają uniesioną w górę łapawicę, czyli rękawicę z jednym kciukiem.

Szlak wiedzie zakosami w dół tak, aby złagodzić stromość zbocza i ułatwić wędrówkę. Schodząc, gdzieś w połowie trasy do dna doliny, zanurzam się w otaczającą ścieżkę kosodrzewinę. Odtąd kompletnie nie widzę, co znajduje się na szlaku pode mną do momentu pokonania kolejnego z wielu zakrętów. Mój błogostan, nagle zostaje przerwany przez rozlegający się z dołu odgłos, przypominający gardłowy, przeciągły ryk. „Niedźwiedź!” – myślę truchlejąc. „Kurwa, wysypało nimi tego roku!” – żałośnie kwituję. Dociera do mnie, że jeżeli faktycznie jest to niedźwiedź, to mam dokumentnie przechlapane. Misiek pewnie gramoli się szlakiem pod górę, więc nie ma mowy o wymagającej mniej wysiłku ucieczce w dół. W kosodrzewinę też nie wlezę, bo zupełnie nie ma to sensu. Słychać człapanie. Zrezygnowany, stoję i czekam na to, co wychynie zza zakrętu.

Schronisko na Hali Ornak, a właściwie, to na Małej Polance Ornaczańskiej. W chwili obecnej to, co niegdyś nazywano Halą Ornak, już nie istnieje, bowiem jej teren uległ niemalże całkowitemu zalesieniu, właśnie oprócz owej Małej Polanki. Hale w Karpatach (w tym w Tatrach), stanowią efekt działalności człowieka i wypasanych na nich owiec oraz bydła. W przeciwieństwie do innych skutków aktywności człowieka, hale te zamiast czynić w górskim środowisku szkodę, urozmaicały górską florę o gatunki roślin, które nie były w stanie rosnąć na połaciach pokrytych drzewostanem i kosodrzewiną. Przykład takich roślin stanowią przepiękne i symboliczne wręcz krokusy na Chochołowskiej Polanie. Po drugiej wojnie światowej zakazano wypasu owiec i bydła na tatrzańskich halach twierdząc, że wywołuje to spustoszenie w naturalnym środowisku tych terenów. Na przestrzeni dziesięcioleci okazało się jednak, iż tam, skąd zniknęły owce, wymarły rośliny nie będące w stanie konkurować o światło słoneczne z drzewami i kosówką. Widząc to, na początku lat osiemdziesiątych XX wieku przywrócono możliwość wypasu, ustalając w sposób ścisły jego reguły. Określa się go jako „wypas kulturowy”.

Zza zakrętu wyłazi facet, wyglądający tak, jakby przeleciał przez wyżymaczkę. Widać, że jest bardzo zmęczony. „Pewnie ja wyglądam podobnie” – myślę sobie. Facet podchodzi i z nadzieją w głosie pyta: – jesteś Polakiem? Przytakuję. Nadal znajdujemy się po słowackiej stronie Tatr więc domyślam się, że chce o coś spytać, a gdybym był Słowakiem, to rozmowa byłaby utrudniona. Wyraźnie się ucieszył.

– Wiesz, chyba się zgubiłem – zwraca się do mnie.

– A dokąd idziesz? – pytam.

– Do Chochołowskiej – odpowiada, po czym dodaje – schodziłem w dół tej doliny, lecz strasznie mi się to dłużyło, więc zacząłem wracać i teraz nie wiem, gdzie iść dalej.

– No wiesz, jeżeli chciałeś dotrzeć do Chochołowskiej, to dobrze szedłeś – wskazuję na przeciwległą stronę doliny – Tam jest Grześ. Z doliny wiedzie tam szlak. Nawet widać go stąd.

Patrzy przez chwilę w tamtą stronę. – Grześ? Ale ja już nie chcę wracać w tą dolinę – wzdycha.

Widok z Gaborowej Przełęczy (1938 m n.p.m.) w Gaborową Dolinę, już na terenie Słowacji.

Klaruję mu więc, że musi pójść na Zabratową Przełęcz, po czym wgramolić się na nieodległy Rakoń, a stamtąd ma dwa warianty: powrót szlakiem na Grzesia, ale górą, nie przez Dolinę Łatana. Drugi, to udanie się w kierunku Wołowca i skręcenie w lewo, na zielony szlak prowadzący wprost do Doliny Chochołowskiej. Osobiście, wybrałbym ten drugi. Rozmawiamy przez chwilę. Okazuje się, że on również przeszedł dzisiaj Rohacze. Już mamy się rozstawać, gdy nagle pojawia się w mojej głowie zabawna myśl.

– Beknąłeś może, zanim wyszedłeś zza zakrętu i mnie zobaczyłeś? – pytam.

– Ech… tak jakoś srogo mi się wymknęło… – przyznaje.

– A niech cię, a ja myślałem, że to ryknął niedźwiedź! – niemalże drę się na niego. – Mało nie zesrałem się ze strachu!

Śmiejemy się dłuższą chwilę.

Starorobociański Wierch (2176 m n.p.m.). Zdjęcie tego nie oddaje, lecz jest to szczyt przytłaczający swoim ogromem tego, kto stoi na Gaborowej Przełęczy. Majestatyczny, niczym grzbiet potężnego dinozaura, lecz jednocześnie pod względem trudności wejścia nań, przystępny nawet dla mało zaawansowanych włóczykijów. O ile będą w stanie pokonać całkiem spore odległości dzielące ten wierzchołek od najbliższych schronisk – na Hali Ornak, czy też z Polany Chochołowskiej. Wedle bywalców, Starorobociański Wierch jest znakomitym punktem widokowym, dającym wgląd na niemal cały obszar Tatr. Osobiście, jeszcze nie miałem możliwości tego sprawdzić, gdyż owego dnia okolicę zasnuwały chmury. Jednak absolutnie tego nie żałuje, bowiem tak jak na Gaborowej Przełęczy, obłoki wokół szczytu Starorobociańskiego, odgrywały niezwykłe, magiczne widowisko.
Taki test na wyobraźnię. Według mapy, patrzymy w tym momencie na podwójny masyw utworzony przez (od północy na południe) Jarząbczy Wierch i Raczkową Czubę oraz spoglądamy w Raczkową Dolinę (Słowacja). Na wyobraźnię, gdyż tego dnia chmury zdominowały obraz, ani razu nie odsłaniając widoków ze szczytu Starorobociańskiego. Ale i tak było rewelacyjnie! Jarząbczy i Raczkowa wchodzą w skład Otargańców – potężnej grani w słowackich Tatrach Zachodnich, w której mamy aż 9 znaczniejszych szczytów. Grzbietem grani poprowadzono szlak określany przez bywalców, jako bardzo wymagający kondycyjnie, przez co mało uczęszczany. Jeżeli chcecie wypróbować swoje możliwości fizyczne, to weźcie pod uwagę spacer przez Otargańce.
Pierwszy tydzień września, a w Tatrach Zachodnich już widać obietnicę corocznego festiwalu jesiennych barw. Tutaj, Matka Natura oferuje nam jesienią jeden z najcudowniejszych spektakli, jakie można zobaczyć u progu zimy. Na zdjęciu, najwyższe wzniesienie po lewej, to Trzydniowiański Wierch (1758 m n.p.m.). Cały ciąg widocznych tu pagórków, to tzw. Północna Grań Kończystego Wierchu.
Podejście czerwonym szlakiem z Doliny Kościeliskiej na Ciemniaka oferuje cudowny widok na Giewont i znajdujący się na nim wielki, metalowy krzyż. Mało kto wie, ale ten oblegany przez turystów szczyt należy do najbardziej zabójczych w całych Tatrach (ponad 80 odnotowanych ofiar śmiertelnych), o czym Matka Natura przypomniała nam w 2019 roku, kiedy to od porażenia piorunem zginęło na Giewoncie 5 osób. – To zbójnickie prawo Giewontu, że pierony biją, choć krzyż przecież poświęcany. Jak idzie burza, trzeba wiać w dół! (Michał Jagiełło, autor książki „Wołanie w górach”).
Widok spod Ciemniaka na odwiedzony dzień wcześniej Starorobociański Wierch i jego kompanów. Na zdjęciu od lewej: jakby o dwóch wierzchołkach – Smreczyński Wierch (2068 m n.p.m.) Kamienista (2127 m n.p.m.), najwyższy szczyt w Tatrach Zachodnich – Bystra (2248 m n.p.m.), Starorobociański Wierch (2176 m n.p.m). W dole – Dolina Kościeliska.
Ech… Krywaniu, Krywaniu! Za każdym razem, gdy jestem na Czerwonych Wierchach, ukrywasz się przede mną w chmurach! Tym razem, widok w kierunku Krywania z podejścia na Krzesanicę.

 

Wierzchołek Krzesanicy – najwyższego szczytu Czerwonych Wierchów (2122 m n.p.m.). Na zdjęciu, częściowo widoczna imponująca, północna jej ściana. Z Wikipedii: Nazwa szczytu pochodzi od północnej ściany zwanej krzesaną. Walery Eljasz-Radzikowski w 1891 r. pisał o niej: „Krzesanica ze ścianą od północy gdyby skrzesaną i stąd tak nazwana”.
Kamienne kopczyki na szczycie Krzesanicy dają pole do popisu domysłom, po co zostały w tym miejscu tak licznie ustawione. Moim zdaniem, biorąc pod uwagę znaczącą liczbę odwiedzających ten szczyt, stanowią swoisty komunikat: byłem tutaj! Oczywiście, można ich obecność interpretować w bardziej romantyczny, czy wręcz mistyczny sposób, lecz ich wielość i przypadkowość umiejscowienia na Krzesanicy, wskazują na ową prozaiczną chęć zaznaczenia swojej bytności tutaj przez spacerowiczów. Dawniej, kopczyki kamienne w górach pełniły przede wszystkim rolę oznaczenia szlaków, chociaż bardziej znanym jest ich symboliczne znaczenie – modlitwy w obliczu surowej urody gór i wspomnienia tych, którym nie było danym powrócić w doliny. W Himalajach, kopczyki są najprostszymi budowlami sakralnymi.

Rohacze
Rohacze – widok spod szczytu Wołowca, idąc szlakiem od Rakonia. Z lewej – Rohacz Ostry (2086 m n.p.m.), z prawej zaś – Rohacz Płaczliwy (2126 m n.p.m.). Oba znajdują się na terenie Słowacji, jednak na stronie polskiego Instytutu Badań Literackich PAN, w słowniku polszczyzny XVI wieku, możemy znaleźć wyraz: „rohaty” – czyli „rogaty”. Przyjmuję więc, że słowackie Rohacze, to „rogi”. Faktycznie, trochę je przypominają 🙂

Rohacze „chodziły” za mną już od dawna. Od kilku lat, niemal w każde wakacje miałem na nie plan, który nie był realizowany. Przyznaję, że po części nie przykładałem się do tego, gdyż nie jestem wspinaczem, chociaż uwielbiam góry. Mogę wchodzić na relatywnie wysokie szczyty, o ile nie mają one nazbyt pochyłych ścian. Nazywam je „kopcami kreta”. Takim kopcem jest na przykład mój ukochany, tatrzański Krywań, czy też irański Damavand – mój pierwszy pięciotysięcznik. Natomiast wpisując w necie hasło Rohacze, czytamy w Wikipedii: „W znacznej mierze ten szlak prowadzi ściśle po grani, dlatego też miejscami jest bardzo eksponowany (zwłaszcza w rejonie tzw. Rohackiego Konia) i stąd uchodzi za szlak trudny, który wymaga dobrego przygotowania turystycznego oraz odporności na ekspozycję. Nie powinni wybierać tej trasy turyści z lękiem wysokości. Niektórzy uważają nawet, że ta trasa może być bardziej wymagająca od Orlej Perci (m.in. ze względu na wspomnianą ekspozycję)”.

Zuberska Dolina (Słowacja) ze zbocza Wołowca, przy czym jest to ogólna nazwa jednej z trzech największych dolin w całych Tatrach. Ma ona szereg pomniejszych rozgałęzień i każde z nich ma własną nazwę. Na zdjęciu widoczne przynajmniej dwie z nich: Rohacka Dolina (widać trzy z czterech Rohackich Stawów. Od góry: Wyżni, Mały i Niżni). U stóp zaś i w lewo – Smutna Dolina.

W tym roku postanowiłem to zmienić i wreszcie zmierzyć się z tymi osławionymi, słowackimi szczytami. Pierwsze dni z mojego wrześniowego wypadu w Tatry przechodziłem szlakami z których było widać Rohacze, o ile pozwoliły na to pełzające tłumnie w okolicy chmury, co jakiś czas siąpiące niezbyt intensywnym deszczem. Nie padało często i rzęsiście, lecz i tak skały były przez cały dzień wilgotne, co w mojej ocenie wykluczało pchanie się na stromizny. Moje buty świetnie trzymały się suchego kamienia, lecz na mokrym zaczynały się ślizgać, jak po lodzie. Prognoza na ostatni dzień mojego pobytu w Kirach sugerowała słońce od świtu, niemalże do zmierzchu. Teraz, albo nigdy.

Końcówka podejścia na Rohacz Ostry. Od Jamnickiej Przełęczy, całe zbocze i wiodący nim szlak wygląda mniej więcej tak, jak na zdjęciu. Odcinki z łańcuchami i kilka miejsc, gdzie trzeba sobie pomóc rękami. Ogólnie, technicznie nie ma trudności, lecz można się nieźle zasapać.

Dzień ten faktycznie budził się bezchmurny, witając mnie przed świtem rozgwieżdżonym niebem. We wrześniu dni są już na tyle krótkie, że chcąc zrobić jakąś dłuższą trasę, na szlak trzeba wyjść między godziną 6, a 7 rano. Pobudka o piątej, a więc jeszcze w ciemności. Mając na koncie sporo kilometrów przechodzonych w poprzednich dniach, czułem się zmęczony, dlatego też mimo mocnego postanowienia kombinowałem, gdzie by pójść, byle nie na Rohacze. W rachubę wchodziła słowacka Bystra (najwyższy szczyt w Tatrach Zachodnich – 2248 m n.p.m.), sąsiadująca z odwiedzonym przeze mnie na początku tego wypadu Starorobociańskim Wierchem. Pomysł ten wydawał się bardzo atrakcyjny. Z trudem się przemogłem. Rohacze.

Rohacki Koń na grani głównej Rohacza Ostrego. To przede wszystkim od niego wzięła się opinia o wysokiej trudności szlaku wiodącego przez Rohacze, gdyż „ekspozycja” jest tutaj ewidentna. Po obu stronach mamy przepaść, ograniczoną jedynie niebem i odległym dnem dolin. W moim odczuciu, jest to jednocześnie jedyne miejsce na całym tym szlaku, które raczej nie daje większych szans na powstrzymanie upadku w razie potknięcia. Pozostałe etapy są znacznie bardziej wyrozumiałe dla nieostrożnych włóczykijów.

Z Kir szlakiem zielonym, ku końcówce Siwej Polany, następnie na Chochołowską i nadal zielonym, ostro pod górę do Przełęczy pod Wołowcem. Żółtego przez Grzesia nie brałem pod uwagę w tą stronę, zostawiając go sobie na powrót, przez Dolinę Łatana. Po niemalże 6 godzinach i 14 kilometrach, usiadłem na Jamnickiej Przełęczy, mając tuż przed sobą wschodnie zbocze Rohacza Ostrego, a za sobą – Wołowiec. Żując kabanosy, popijane colą, przyglądałem się wchodzącym po jego kamienistym zboczu, a ruch tego dnia był całkiem spory, lecz nie uciążliwy. Pogoda – cudowna. Słońce, jednak na tej wysokości wcale nie było gorąco. Suche skały zachęcały do podjęcia próby, która mimo wszystko nie wydawała się nazbyt wymagająca, gdy ją oglądałem z perspektywy przełęczy.

Skalista wyrwa w wierzchołku Rohacza Ostrego. Widać ją, jako szczerbę na zdjęciach tego szczytu. Najpierw schodzimy, a następnie wchodzimy taką kilkumetrową ścianą. Jest zabezpieczona łańcuchami. Przy większej ilości ludzi na szlaku, tworzy się w tym miejscu swoista „mijanka”. Mimo braku sygnalizacji świetlnej, ruch na niej odbywa się bardzo sprawnie.

Od strony Jamnickiej Przełęczy, podejście pod Rohacz Ostry wymaga w kilku miejscach „napędu na cztery”, a i łańcuchy się zdarzają. Dla mnie zaskoczeniem było to, że przy obranym wariancie przejścia, już na początku otrzymujemy jego największą atrakcję – Rohackiego Konia. Po wdrapaniu się na wschodnią ścianę Ostrego, mamy przed sobą skalny, spadzisty z obu stron grzbiet, który komuś musiał skojarzyć się z końskim, chociaż dla mnie, bardziej przypomina on grzbiet kozy (zerknijcie na fotkę tego zwierzęcia, a zrozumiecie, co mam na myśli). Z jednej i z drugiej strony Konia, mamy spore przepaści, hipnotyzujące swoją głębią. W necie piszą, że w dół jest 200 – 250 metrów, lecz w tym momencie nie ma to znaczenia. Po prostu, jest głęboko. Do południowej ściany Konia przymocowano solidny, metalowy łańcuch o długości (na oko) niewiele ponad 10 metrów. Trzymając się łańcucha, szukamy podpory dla stóp, co nie jest szczególnie trudne, gdyż skała w tym miejscu daje dużo możliwości. Przejście Konia po suchej nawierzchni jest przyjemnie ekscytujące i w moim odczuciu, przygoda trwa zbyt krótko.

Zejście z Rohacza Ostrego i szlak w kierunku Płaczliwego. Po prawej – Smutna Dolina i zygzakująca w jej głąb ścieżka ze Smutnej Przełęczy. Najwyższe szczyty w oddali na wprost, to od prawej: Trzy Kopy (2136 m n.p.m.), Hruba Kopa (2166 m n.p.m.) skalny grzebień – Banówka (2178 m n.p.m.) i ostatni po lewej – Przysłop 2145 m n.p.m.).

Okazuje się, że Koń jest w przejściu Rohaczy jedyną lokalizacją w której nie trzeba na siłę szukać „ekspozycji”. Dalej, grzbiet Ostrego jest na tyle szeroki, że można nim iść nie zwracając uwagi na stromizny z obu stron. W kilku miejscach są one na tyle łagodne, że można zejść ze skały i pójść bokiem, ścieżką wydeptaną na trawiastym zboczu. Oczywiście, cały czas należy zachować ostrożność, bowiem potknięcie i wywrotka mogą być groźne, gdyż mimo szerokiego szlaku, po obu jego stronach nadal jest dosyć stromo.

Bezpośredniej ekspozycji nie ma dużo, jednak oba Rohacze wymagają niezłej kondycji fizycznej, bowiem szlak wydaje się na chybił trafił zasypany przez jakiegoś olbrzyma potężnymi głazami. Tworzą one w paru miejscach kilku – kilkunastometrowe, skalne progi, którymi trzeba wspiąć się, lub nimi zejść. Zabezpieczono je łańcuchami, lecz takie wchodzenie i schodzenie po raz n-ty potrafi wypruć z sił. Wytchnienie daje podejście na szczyt Rohacza Płaczliwego, lecz od niego, do Smutnej Przełęczy również grasował skalny olbrzym.

I jak to jest z tymi Rohaczami? Takie straszne, jak mogłoby wynikać z przytoczonego powyżej cytatu z Wikipedii? Nie bardzo. Wspomnianej ekspozycji nie ma zbyt wiele, lecz z całą pewnością szlaku nie można lekceważyć, gdyż jest wyczerpujący fizycznie. Schodząc ze Smutnej Przełęczy czułem się naprawdę zmęczony. Po części było to wywołane długim dojściem do Jamnickiej Przełęczy w obranym przeze mnie wariancie, lecz i same Rohacze dały mi przyzwoity wycisk. Patrząc z perspektywy mojej wycieczki, najlepiej zrobić Rohacze wychodząc z Tatliakovej Chaty (słowackie schronisko, przy którym jest parking) w kierunku Rakonia, czy też w drugą stronę – na Smutną Przełęcz. Daje to pętlę o dystansie 10 km, którą przechodząc Rohacze, możemy ukończyć wędrówkę w 6 godzin i nie czuć się do cna wyczerpani z sił. Ja wytyczyłem sobie wariant „hardkorowy” (jakżeby inaczej). Kiry – Chochołowska – Wołowiec – Rohacze – Smutna Przełęcz – Tatliakova Chata – Zabratowa Przełęcz – Dolina Łatana – Grześ – Chochołowska – Kiry. Dystans – 40 km, czas przejścia – 16 godzin. Oczywiście, jestem z siebie bardzo zadowolony, jednak nie polecam takiej wersji spaceru. No chyba, że macie nierówno pod sufitem, jak ja sam 😀

Widok równego podejścia na Rohacz Płaczliwy daje nadzieję na to, że za jego wierzchołkiem – w kierunku Smutnej Przełęczy, już nie powtórzy się wykańczający „bieg z przeszkodami”, jaki oferują liczne skalne progi pomiędzy Rohaczami. Nadzieja, matką… 😀
Dłuższy odpoczynek na szczycie Rohacza Płaczliwego. Genialne widoki! Tego dnia, nawet Krywań nie ukrywał się w woalu z chmur. Wprawdzie stąd odległy, lecz nie sposób było pomylić z innymi jego charakterystycznego, szpiczastego i zakrzywionego szczytu. Na zdjęciu – na ostatnim planie, na tle nieba i tuż przy prawej krawędzi kadru.
Z Płaczliwego w kierunku Smutnej Przełęczy. Ciąg dalszy „biegu z przeszkodami”. Skalne progi i rumowiska. Nie ma lekko!
Przed nami w dole – Smutna Przełęcz (1963 m n.p.m.).
Rohacze i ich kumple – widok ze szlaku schodzącego w Smutną Dolinę. Od lewej: spasiony Wołowiec, Rohacz Ostry, Rochacz Płaczliwy i ostatnia po prawej – przysadzista Nohavica. Już teraz mam plan powrotu w to miejsce w przyszłości. Patrząc z Rohaczy na zachód, nabrałem apetytu na przejście Banówki, przez której stromy i poszarpany grzebień prowadzi ten sam czerwony szlak, idący przez Rohacze. A więc, do zobaczenia na Smutnej Przełęczy!