Karkonosze (zimowe przejście)

 

Wyobraźcie sobie taką historię. Lubicie spacery w górach i tym razem zaplanowaliście całkiem ciekawą wędrówkę, której perspektywa bardzo was cieszy. Zimowe przejście całych Karkonoszy ich głównym grzbietem. Lekko licząc, około 50 kilometrów marszu zaśnieżonymi szlakami w jeden dzień. Wychodzicie z Kowar na Przełęcz Okraj, a stamtąd przez Czoło idziecie na Śnieżkę i dalej. Przełęcz Karkonoska, Śnieżne Kotły, Hala Szrenicka, Przedział i grubo po zmroku meta w Jakuszycach z których macie zapewniony transport do Szklarskiej Poręby. Kondycja wam dopisuje i wszystko układa się znakomicie. Do czasu. Będąc już w Jakuszycach dochodzicie do wniosku, że transport jest zbędny, gdyż krzepy bez problemu wystarczy na samodzielne zejście do Szklarskiej.

Niestety, gdy już znaleźliście się na ulicach miasta, to coś się zmienia. Na gorsze. Mapa bezczelnie kłamie, a gps udaje, że ma inne, lepsze zajęcia od prowadzenia was do celu. Przyjazne w dzień uliczki turystycznej miejscowości, nocą stają się pełnym ślepych korytarzy labiryntem. Mnożące się zaułki osaczają was, powoli lecz stanowczo odbierając siłę, która pozwoliłaby dotrzeć do bezpiecznej przystani. Dopiero w tym momencie zdajecie sobie sprawę z tego, że jesteście zmęczeni bardziej, niż wam się wydawało. Gaśnie euforia górskiej wędrówki. Dochodzi północ i przystajecie nieopodal jednego z tutejszych kościołów, by przez chwilę odpocząć. Tylko chwilę. Rankiem miejscowi odnajdują wasz szkielet.

Ha! Z tym szkieletem, to pofolgowałem sobie z wyobraźnią! Niemniej jednak w przeważającej części opowieść ta odzwierciedla przebieg zimowej wędrówki, którą wraz z moim przyjacielem Tomanem udało się zrealizować pod koniec lutego 2021 roku. W około 13 godzin przeszliśmy Karkonosze od Kowar i Przełęczy Okraj, po Jakuszyce. Polegliśmy nocą, na ulicach Szklarskiej Poręby. W ogóle, to zejście z Jakuszyc (wiem, Jakuszyce, to też Szklarska) do Szklarskiej Poręby Dolnej nie było planowane, gdyż miała nas stamtąd zwieźć Kasia, żona Tomana. Uniesienie wywołane spacerem przez zimowe Karkonosze skłoniło nas do rezygnacji z podwózki i zdecydowaliśmy się na samodzielne dotarcie do miejsca noclegowego. Jednak po dojściu do miasta upojenie górami osłabło i kompletnie straciliśmy rozpęd. Dzielna Kasia ruszyła nam na ratunek. Myślę, że intrygującym doświadczeniem dla żony jest szukanie męża, który zupełnie trzeźwy, nocą zabłądził z kumplem na ulicach jednego z najbardziej uczęszczanych przez turystów miasteczek naszego kraju 😀

Pierwszy etap naszej zimowej przechadzki. Wejście na Okraj z Kowar. Na zdjęciu odcinek dla tych, którzy nie lubią długich spacerów, ale potrzebują szybkiej rozgrzewki w mroźne dni. Jest to ostatni kilometr żółtego szlaku przed Okrajem. Podejście całkiem strome (ponad 200 m przewyższenia), a w dodatku częściowo poprowadzone korytem strumienia o nazwie Jedlica. Od wiosny do późnej jesieni raczej nic szczególnego, lecz zasypane śniegiem zmienia się w odcinek specjalny rodem z Runmageddonu. Nie dość, że brniesz pod górę grzęznąc w śniegu, to w dodatku co chwilę wpadasz w ukryty pod nim nurt niezamarzającego strumienia. Na początku 2019 roku udało mi się pobić tutaj swoisty rekord w prędkości marszu. Wyszło nie więcej, niż 1 kilometr na 1 godzinę, a i tak pod schronisko u góry dotarłem kompletnie wypruty z sił i przemoczony od potu. Tym razem mieliśmy dużo więcej szczęścia, gdyż topniejący wcześniej śnieg konkretnie zamarzł minionej nocy, co znacząco ułatwiło nam wejście na Przełęcz.

Przygodę rozpoczęliśmy w sobotni poranek w Kowarach na parkingu przed marketem Dino w centrum tego miasteczka. Specjalnie zaznaczam to miejsce, gdyż bardzo często rozpoczynam stamtąd karkonoskie wędrówki. Można tam zostawić samochód na bezpłatnym parkingu i uzupełnić zapasy w odległym o kilka kroków Dino. Stąd rozpoczyna bieg żółty szlak na Skalny Stół. W zasięgu średnio zaawansowanego włóczykija jest Śnieżka, a jeżeli czujecie się na siłach, to nawet do Pecu pod Śnieżką można dotrzeć i wrócić przez Przełęcz Sowią. Wycieczkę asekurowała Kasia, która miała nam zapewnić podwózkę w przypadku ewentualnej rezygnacji. Wiadomo, góry zimą mogą sprawić wiele niekoniecznie przyjemnych niespodzianek na dystansie kilkudziesięciu kilometrów, dlatego warto zachować wobec nich pokorę i w trudnych warunkach brać pod uwagę odwrót.

Toman na Okraju. Wcześniej obaj wielokrotnie odwiedzaliśmy to miejsce, lecz po raz pierwszy sprawiało ono tak smutne wrażenie. Sezon zimowy, czyli okres w którym poprzednie lata były wypełnione turystami, a tymczasem niegdyś gwarna czeska Mała Upa wyglądała jak wymarła. W Amelkowej Chacie jakieś polskie niedobitki, dwa samochody na parkingu przy schronisku. Przykry zamęt w mojej głowie wywołał widok stojących w poprzek granicy radiowozów czeskiej policji, blokujących wjazd do tego państwa z Polski. Serce zabolało mnie na wspomnienie minionych czasów. Kiedy znowu będę mógł wybrać się na rowerową włóczęgę po południowej stronie Karkonoszy? Kiedy znowu w Normie (coś w rodzaju naszej Biedry) będę mógł kupić čerstve bułeczki? A vyprážaný syr w jakiejś knajpie na zadupiu rodem z czeskiego serialu „Pustkowie”? Czesi, tęsknię za wami!

Teraz nie wiem, czy więcej mocy do sprawnego wejścia na Okraj dały nam pączki, które spałaszowaliśmy wychodząc z Kowar, czy może rozmowa z mieszkanką tej miejscowości, zagajoną przez Tomana na wspomnianym parkingu w pobliżu Dino. Pani była niesamowitym, przysłowiowym wulkanem pozytywnej energii i odniosłem wrażenie, że Toman od razu wpadł jej w oko. Prężnie krocząc towarzyszyła nam do sklepu, opowiadając przy tym swoje przygody i zgryzoty związane z Kowarami. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że liczy ona sobie… 84 wiosny. Myślę, że jednak te pączki odegrały całkowicie drugoplanową rolę 😉

Czeska Jelenka. Schronisko nieopodal Przełęczy Sowiej. Ku naszemu zaskoczeniu było otwarte i wydawało się funkcjonować normalnie. Będąc tutaj późną jesienią widziałem bufet umieszczony przed wejściem, a teraz po jedzenie można było wejść do środka. Czechów niewielu. Więcej Polaków.

Poprzedniego wieczoru okolice Jeleniej Góry przywitały nas deszczem, co niezbyt dobrze rokowało zaplanowanemu spacerowi przez Karkonosze. W ogóle, to przez niemalże cały poprzedzający tydzień, temperatury w okolicach Śnieżki szybowały grubo powyżej zera i poniżej 800 metrów śnieg stał się jedynie wspomnieniem. Przy tej temperaturze nie trzeba być szczególnym geniuszem by domyślić się, że wyżej będzie mokra breja, mocno spowalniająca, lub wręcz uniemożliwiająca dłuższą wędrówkę. Jednak mieliśmy szczęście. W nocy temperatura zniżkowała i solidnie zmroziła wcześniej mokry śnieg, którego skorupę pokryła niezbyt gruba warstwa świeżego, białego puchu. Akurat na taką ewentualność byliśmy przygotowani zakładając na buty lekkie raczki turystyczne, na podejściach i zejściach znakomicie wgryzające się w zlodowaciały nocą śnieg. Osobiście polecam stosowanie takich raczków na dłuższych przemarszach, gdyż zwykłe raki są po prostu za ciężkie na tego rodzaju eskapady.

Podejście od Jelenki na Czarny Grzbiet i następnie na Śnieżkę. Mozolnie pod górę, lecz zimą wędruje się tędy bardzo dobrze, gdy ma się świadomość obecności morderczych schodów, zimą ukrytych w śniegu pod stopami idących na Śnieżkę. Schody te doskonale pamiętam z mojego pierwszego Przejścia Kotliny w 2013 roku (to była jubileuszowa edycja i z tej okazji pętla trasy została odwrócona, dlatego Karkonosze mieliśmy na końcu), gdyż w tym miejscu doświadczyłem naprawdę poważnego kryzys psychicznego i osłabienia fizycznego. Wyobraźcie sobie, że maszerujecie przez ponad 100 kilometrów i w środku nocy, gdy jesteście totalnie zmęczeni nie mając już siły poruszać nogami, docieracie do… niekończących się schodów wiodących stromo pod górę. Ciemno i gęsta mgła. Spoza Śnieżki dobiegał huk wiatru gnającego z zachodu. Straciłem tempo i wyczerpany usiadłem na jednym ze stopni. Towarzyszący mi przez większość trasy chłopak (bodajże z Wrocławia) poszedł dalej, zostawiając mnie w mroku i mgle. Gdy zobojętniały siedziałem słuchając szumu wiatru, nagle ktoś trącił mnie w ramię. Mój kompan wrócił. – Robert, wstawaj. Do Domu Śląskiego już niedaleko – powiedział podając mi rękę. Dzięki niemu dotarłem nie tylko do Domu Śląskiego, lecz także ukończyłem Przejście.

Już cztery razy ukończyłem Przejście Dookoła Kotliny Jeleniogórskiej (potocznie Przejście Kotliny), dla którego Karkonosze są jednym z etapów, więc zaplanowana obecnie trasa była mi znana. Nowością było to, że nigdy wcześniej nie przechodziłem tego odcinka w zimowych warunkach. Wywoływało to u mnie nad wyraz przyjemny dreszcz ekscytacji nowym wyzwaniem. Spacer miał być powrotem do miejsca noclegu, którym okazała się Szklarska Poręba, chociaż początkowo braliśmy pod uwagę Przełęcz Okraj. Tym samym trafiliśmy wariant trudniejszy z uwagi na liczbę podejść. Już sam start z Kowar na Okraj dał nam możliwość porządnej rozgrzewki.

Śnieżka! A więc z zaplanowanej trasy przeszliśmy już… ćwiartkę 😀 Po około 4 i pół godziny od wyjścia z Kowar. Narzucane przez Tomana tempo marszu było naprawdę solidne. Podejrzewam, że szedł na rekord nie zgadzając się z moimi wyliczeniami sugerującymi dotarcie do Jakuszyc po około 15 godzinach do startu. Toman na zdjęciu.

Z Okraju wdrapaliśmy się na Czoło niebieskim szlakiem, po czym przez Skalny Stół zeszliśmy na Przełęcz Sowią, gdzie nieopodal Jelenki (czeskie schronisko) weszliśmy na czerwony (karkonoski fragment Głównego Szlaku Sudeckiego) i nim maszerowaliśmy przez Śnieżkę, Przełęcz Karkonoską oraz Wielki Szyszak, aż do schroniska na Hali Szrenickiej nad Szklarską Porębą. Nawigacyjnie, trasa nie sprawiała żadnych problemów, gdyż wystarczyło pilnować czerwonego. Dopiero o zmroku pod schroniskiem na Hali Szrenickiej zaliczyliśmy moment zawahania, gdyż tutaj w kierunku Jakuszyc należy wejść na zielony szlak, którego… w tym momencie nie było. Zielony zniknął pod gąsienicami ratraków, pracowicie przygotowujących dla narciarzy trasy zjazdowe na niedzielę.

Słonecznik. Od tego miejsca do Przełęczy Karkonoskiej na zimowym szlaku można spotkać jedynie krzepkich włóczykijów.

Żwawo maszerując pomiędzy pracującymi maszynami, za którymś podejściem udało się nam odnaleźć zielony i tym samym wkroczyliśmy na ostatni etap, nazywany przez uczestników Przejścia Kotliny „Przedziałem” od miana jednego z tutejszych wzniesień. Akurat tego odcinka obawiałem się najbardziej, gdyż nawet latem nie jest on nazbyt przyjazny dla włóczykijów. „Przedział” stanowi podmokłe zlewisko trzech większych potoków: Kamieńczyka, Kamiennej oraz Wąskiego Potoku i dla jego przejścia suchą stopą, lepiej trzymać się wyznaczonego szlaku na którym w co bardziej niebezpiecznych miejscach wybudowano drewniane kładki nad trzęsawiskami. Zimą, kładki znikają pod śniegiem i przez to niemal każdy krok może zakończyć się kąpielą w jakimś oparzelisku. W ogóle jestem pełen podziwu dla straceńców przecierających zimą ten odcinek tak, że idący po nich mogą to robić bezpiecznie. Ja i Toman przeszliśmy po wcześniejszych śladach, wśród których nie brakowało miejsc świadczących o tym, że niektórzy z naszych poprzedników skorzystali z przymusowej kąpieli.

Gdzieś między Smogornią, a Małym Szyszakiem.

Jakie są moje wrażenia z opisanego spaceru? Genialna przygoda! Może dać ogromną satysfakcję każdemu górskiemu włóczykijowi, przy czym dla jego ukończenia nie trzeba być jakimś mega harpaganem. Niemniej jednak wypada zachować sporą dozę rozwagi w ocenie warunków pogodowych, gdyż na dystansie kilkudziesięciu kilometrów i podczas niemalże 15 godzin marszu, aura może spłatać przykrego figla. Tak więc przed wyjściem, obserwujcie prognozy pogody! Wystrzegajcie się wiatru oraz opadów śniegu i w ogóle, to lepiej sobie odpuśćcie, gdy szlak nie jest przetarty. Na wydeptanym zaś, używajcie wspomnianych powyżej turystycznych raczków na buty. Wierzcie mi, ustrojstwo jest naprawdę przydatne i daje niezłe oparcie na oblodzonych odcinkach. Zwracam na to uwagę, gdyż późną jesienią zeszłego roku zaliczyłem potężnego szlifa na zejściu z Sowiej Przełęczy w kierunku Kowar, którego skutki odczuwam do dzisiaj. A więc do bezpiecznego zobaczenia na szlaku!

Przełęcz Karkonoska. Schronisko Odrodzenie zniknęło nam w chmurach. Super wspomnienia mam związane z tym miejscem. Dzięki moim przyjaciołom – Kasi i Tomanowi (na przykład skakanie przez okno z sauny na śnieg przed budynkiem) oraz B., której ośli upór i lęk wysokości skutkowały odkryciem przez nas przepięknej Doliny Białej Łaby (musieliśmy szukać trasy alternatywnej dla przejścia nad kotłami Małego i Wielkiego Stawu).
Od Karkonoskiej Przełęczy w kierunku schroniska Petrova Bouda i Śląskich Kamieni. Półmetek naszego spaceru.
Odbudowane schronisko Petrova Bouda. W 2011 roku, najprawdopodobniej ktoś przyłożył ręki do jego zagłady, gdyż w tym okresie, dwukrotnie pojawiał się tam ogień. Za drugim razem spłonęło wszystko i przez pięć lat, straszyły tutaj górskie upiory. Nawet na mapie w moim Garminie, oznaczano tą miejscówkę nader wymowną ikonką „ducha”. W 2016 roku rozpoczęto jego odbudowę, które zakończono w 2019. Inaczej, schronisko nazywane jest Petrovką, a swoją nazwę zawdzięcza założycielowi – Johannowi Pittermannowi.
Rzut okiem przez ramię. Nad Czarną Przełęczą w kierunku Czeskich Kamieni.
Wielki Szyszak od Czarnej Przełęczy. Widoczny zimowy przebieg szlaku po jego południowym zboczu. Gdy nie ma śniegu wędrujemy północną stroną z której mamy świetny widok na Śnieżne Kotły.
Niegdysiejsze schronisko nad Śnieżnymi Kotłami. Wybudowane w 1897 roku. W 1944 roku Luftwaffe wykorzystywało budynek jako stację radiolokacyjną. Od 1960 roku wieża RTV. Niedostępna dla turystów.
Szrenica, tuż przed zmrokiem. Trzy czwarte trasy za nami. A przed nami „Przedział” ze swoimi mokrymi niespodziankami.

Zdjęcie kiepskiej jakości, ale po zmroku i telefonem „z ręki” lepsze nie będzie. Wejście w „Przedział” było dla mnie tak ekscytujące, że musiałem to jakoś uwiecznić. Po blisko 30 kilometrach schodzimy z czerwonego szlaku i uskuteczniając krótkie manewry między pracującymi ratrakami trafiamy w zielony mający nas doprowadzić do Jakuszyc.
Ukryte pod śniegiem trzęsawiska i niezamarzające strugi tworzące zlewiska Kamieńczyka, Kamiennej i Wąskiego Potoku, czyli „Przedział” zaprasza wszystkich miłośników mocnych wrażeń. O ile od wiosny do późnej jesieni jest to do ogarnięcia, to przykryte śniegiem przypomina spacer po polu minowym. My mieliśmy szlak przetarty przez „saperów”, ale zdarzały się miejsca w których ślady wskazywały na to, że nie wszystkim udało się przejść suchą stopą.
Ooo! Jakże przyjemne spotkanie ze starym znajomym! Z tym „przyjemnym”, to oczywiście żart. Owym starym znajomym jest zarzucony głazami i połamanymi pniami drzew żleb, będący pozostałością po międzywojennym torze saneczkowym. Wątpliwie „przyjemną” znajomość zawarliśmy podczas Przejść Kotliny, dla którego ów żleb jest ostatnim etapem przed metą. Wyobraźcie sobie, że witając się z tym żlebem macie w nogach niemalże 140 kilometrów, a wasze stopy przypominają krwiste befsztyki. Wchodzicie w to zaśmiecone skalnymi odłamkami oraz szczątkami drzew koryto i po kilku krokach osiągacie poziom wtajemniczenia w kontemplacji bólu: fakir level master. Nie zamierzam powtarzać wszystkich klątw, które idąc tym „deptaczkiem” słałem na głowy organizatorów Przejścia, ale wiem na pewno, że są to dobrze kamuflujący się psychopatyczni sadyści! 😀
Trasa naszego zimowego spaceru na mapie.
Ślad utrwalony przez mojego Garmina (etrex 20x), więc dane raczej odzwierciedlają rzeczywistość. W przeciwieństwie do zapisanych przez telefon, pokazujący prawdziwe cuda wianki. Odkąd mam tego Garmina twierdzę, że nawet najbardziej wypasiony smartfon na dłuższym dystansie będzie przekłamywał w górę. Co innego, że oprogramowanie firmy Garmin woła o pomstę do nieba, podczas gdy na smartfony oferowany jest naprawdę fajny (również graficznie) soft obsługujący urządzenia mające zainstalowane odbiorniki GPS.
Gdzieś między Szrenicą, a Mariankami. Koniec lutego 2021 (fot. Kasia)

 

Post scriptum

(czyli Toman i Robson nocą „zwiedzają” Szklarską Porębę 🙂 )

 

Powyższy obrazek nie jest zapisem pijackiej eskapady. Serio. Tym razem byliśmy autentycznie trzeźwi. Słowo harcerza! Po zejściu z Jakuszyc byliśmy już tak zmęczeni i nastawieni na jak najszybsze dotarcie do nieodległego noclegu (polegliśmy niecałe 2 kilometry od celu), że wydawało się nam, iż mapa Google robi nas w konia. Postanowiliśmy być sprytniejsi od Google, dzięki czemu „zwiedziliśmy” okolicę i zaliczyliśmy kilka ślepych uliczek. Jak się następnie okazało, peregrynacje te nie były bezproduktywne, gdyż ze trzy razy przechodziliśmy obok domu Carla i Gerharta Hauptmannów na ulicy 11 Listopada. Zainteresowany miejscówką, nazajutrz kupiłem w Jeleniej Górze „Księgę Ducha Gór” autorstwa Carla Hauptmanna w której zakochałem się od pierwszego przeczytania. Książka zawiera dziewięć baśniowych opowieści związanych z karkonoskim Duchem Gór, a dla mnie największym skarbem jest to, że znam prawie wszystkie lokalizacje w których wyobraźnia Autora umiejscowiła opisane, fantastyczne wydarzenia. Zamykam oczy i widzę piękno Karkonoszy, inspirujące ponad 100 lat temu Carla Hauptmanna do napisania „Księgi”.