Włóczykije

Zaczęło się od gryfińskiego „Włóczykija”. Nie bez przyczyny ideą tego projektu jest hasło: Wszystkie drogi prowadzą do Gryfina. Wygląda na to, że nie tylko materialnie namacalne, lecz również takie wytyczone w myślach i wspomnieniach uczestników tego spotkania. Którymi wraca się tutaj przy każdej kolejnej okazji.

Włóczykije, włóczykije, jak się wam na świecie żyje?

Naszedł dzień, w którym wraz z moim kumplem z podstawówki postanowiliśmy nieco rozruszać nasze dotychczasowe, gnuśne życie. Zwykle bowiem bywało tak, że przynajmniej raz w miesiącu spotykaliśmy się u G. (tak ma na imię ten kolega) i z wielkim zapałem… żłopaliśmy browary. Okazja zmiany nadarzyła się przypadkowo, bo tak to bywa z okazjami. Na nieistniejącym już forum internetowym miasta Gryfina, nawiązałem kontakt z ludźmi mieszkającymi w okolicach z których pochodzę, gdyż urodziłem się w Gryfinie i niemalże całe dzieciństwo spędziłem na pewnym wygwizdowie należącym do tego powiatu.

Przemek Lewandowski. Organizator i swoisty znak firmowy „Włóczykija”.

Użytkownicy forum zajmowali się odkrywaniem historii tego regionu, publikowali na nim ciekawe wpisy i organizowali wycieczki w najdziksze rejony gryfińskiej galaktyki. Postanowiliśmy wybrać się na jedną z takich wycieczek, a że była wyjątkowo mroźna zima i nasypało śniegu, to przygoda zapowiadała się naprawdę obiecująco. Głównym mąciwodą tego przedsięwzięcia, był Marian Anklewicz, nieżyjący już społecznik i entuzjasta historii oraz Sołtys, mieszkający wówczas parę kilometrów od osady, w której niegdyś spędzałem szczenięce lata.

Włóczykijowa mapa, której każdy centymetr, to 500 rzeczywistych metrów w terenie. W środku widocznych na niej kółeczek wskazano usytuowanie tzw. punktów kontrolnych. Takim punktem może być na przykład drzewo w środku lasu z umieszczonym na nim specjalnym oznakowaniem. Większa część zabawy odbywa się po zmroku, więc odnalezienie takiego drzewa może być nieco problematyczne. Na nitkę wędrówki należy nanizać wszystkie te kółeczka, co w efekcie powinno w tym przypadku dać 50 przewędrowanych kilometrów.

Zebrała się spora grupa zainteresowanych i w mroźną sobotę, Marian z Sołtysem przeciągnęli nas przez zaspy w pobliżu wioski Swobnica. Znajduje się tam między innymi nieco zrujnowany zamek, należący niegdyś do Templariuszy. Podczas tego zimowego spaceru uczestnicy często wspominali o jakiejś nieznanej nam imprezie, która wkrótce miała odbyć się po raz kolejny w Gryfinie. Zaciekawiło nas to i zaczęliśmy wypytywać o szczegóły. Jeden z elementów tej imprezy był intrygujący – maraton na dystansie 50 kilometrów. Ale nie taki zwykły, bo odbywający się nocą w nieznanym terenie, po którym zawodnicy poruszali się z mapą, na której oznaczono punkty do odnalezienia i potwierdzenia tam swojej obecności.

W momencie publikacji tego wpisu mamy styczeń 2022 roku. Wyobrażacie sobie taki spęd ludzi w obecnych czasach zarazy? Właśnie tak kiedyś wyglądały bazy rozrzuconych po całej Polsce imprez w rodzaju gryfińskiego „Włóczykija”.

Z mojego punktu widzenia, może i było to interesujące, lecz zapał skutecznie gasiła myśl o konieczności pokonania nocą tych 50 kilometrów. Taki dystans, to był dla mnie jakiś kosmos. G. koniecznie chciał spróbować, a jego entuzjazm wynikał chyba z tego, że jedna z ładnych uczestniczek wycieczki zachęcała go do podjęcia wyzwania. Początkowo pukałem się w czoło, lecz w końcu przystałem na pomysł startu w tym maratonie.

Zazwyczaj pierwsze kilometry po starcie stanowią w zamyśle organizatorów tego rodzaju zabaw przyjemną rozgrzewkę, a później bywa różnie. Na przykład trasę Harpagana (dystans 100 km) prowadzono tak, żeby jak najmniej zawodników dotarło na metę. Czyniono to na tyle skutecznie, że w historii tego maratonu zdarzały się edycje w których trasy nie ukończył żaden uczestnik z kilkuset startujących.

Rozpoczęliśmy intensywne przygotowania. Polegały one na częstszych spotkaniach u G. i browarowych pogadankach z wyobrażeniem, jak to bohatersko pokonamy dystans zawodów, tryumfalnie je wygrywając w debiutanckim starcie. Dobre sobie. Gryfińska impreza miała taką swojską nazwę: „Włóczykij” i była całkiem intensywnie propagowana w internecie.

A później bywa różnie… Rekord świata w biegu maratońskim (42,195 km) ociera się o granicę 2 godzin, dlatego znajomi, którym usiłowałem chwalić się kolejnym z ukończonych przeze mnie maratonów kiwali z politowaniem głowami, gdy słyszeli, że na dystansie 100 km ledwie mieściłem się w czasie… 24 godzin. Licząc wprost, skoro koronny dystans maratonu człowiek może zrobić nawet w 2 godziny, to z tą setką mógłbym przecież bez problemu zmieścić się w jakichś 6, no może maksymalnie 8 godzinach. A tutaj 24 godziny? Chyba tyłem i na czworakach. Chyba że… przebieg trasy nieco się różni od „zwykłego” maratonu ulicznego. Na przykład tak, jak na zdjęciu powyżej (KIERAT 2013, Limanowa i okolice, dystans 100 km).

Na jutubie znaleźliśmy krótki filmik ją promujący i wielokrotnie go oglądaliśmy. Na początku tego filmiku, jakiś mocno wychudzony i ogólnie zmarnowany delikwent z dłuższymi włosami śpiewał: włóczykije, włóczykije, jak się wam na świecie żyje? Nie wiedzieliśmy o co mu chodzi i w związku z czym to nagrał, ale filmik ten był dla nas bardzo zabawny i faktycznie zachęcał do podjęcia przygody. Wystartowaliśmy z entuzjazmem i… zaliczyliśmy całkiem spektakularną porażkę.

Szaga 2013, Zaniemyśl i okolice, dystans 50 km.

Na tydzień przed stwierdziliśmy, że takie siedzenie i picie browarów, to jednak nieco za mało, żeby wygrać, więc zapakowaliśmy się do samochodu i pojechaliśmy w Kotlinę Kłodzką, co by trochę potrenować w trudniejszym terenie. Podczas zejścia ze Śnieżnika rozjechały mi się na lodzie nogi i jedną z nich naciągnąłem w kostce. Trochę pobolało i przestało. Noga odezwała się jednak na trasie maratonu. Po 20 kilometrach spuchła mi jak bania. Po kilku następnych już ledwo szedłem. Po połowie stwierdziliśmy, że schodzimy z trasy, bo ogólnie jesteśmy wypruci z sił. Mimo bolącej nogi uniosłem się honorem i odmówiłem zwiezienia mnie do bazy samochodem. Dotelepaliśmy się do mety bez kompletu punktów kontrolnych, ale za to z fantastycznymi zakwasami i moją nogą, spuchniętą jak beczka. Przez te zakwasy, kilka następnych dni łaziłem niczym zombi. To był marzec 2010 roku.

Jestem niespecjalnie towarzyski, co nie oznacza, że stanowię typ odludka. Dla własnego dobrego samopoczucia potrzebuję spotkań z ludźmi poza czasem pracy, niemniej jednak dawkuję sobie tą przyjemność i cenię relacje chwilowe, bez zagłębiania się w szczegóły. Maratony dawały mi taką możliwość. Poznawałem nowych ludzi, na trasie wymienialiśmy jakieś własne, ciekawe dla rozmówcy spostrzeżenia, po czym rozjeżdżaliśmy się do domów mówiąc do siebie: do zobaczenia gdzieś, kiedyś, na szlaku…

Porażka na trasie „Włóczykija” nie podkopała naszego zapału do tego rodzaju zabawy. Już 2 miesiące później zrobiliśmy podobny maraton w całości. Następnie kilka razy startowaliśmy wspólnie w innych, ale z czasem G. odpuścił, bo ja się strasznie na takie zawody nakręciłem i zacząłem jeździć po całej Polsce, szukając przygód w terenie oraz rywalizując na serio. Trwało to ponad 3 lata. W 2013 zrobiłem Harpagana (dystans 100 km) i Przejście Dookoła Kotliny Jeleniogórskiej (dystans 145 km, powtórzony w 2014, 2015 i 2018), przy czym ogólnie w tamtym sezonie zebrałem ponad 1000 km w różnych takich imprezach.

Moje najważniejsze zdobycze. Przejście (dystans 145 km) ukończyłem 4 razy (2013,2014,2015 i 2018), jednak tylko w 2013 roku rozdawano takie fajne medale, bo była to edycja jubileuszowa – dziesiąta. W 2023 będzie kolejny jubileusz i jeżeli znowu będą medale, to może się skuszę na kolejny start.

Książkę autorstwa Dominika Szczepańskiego dostałem w prezencie. Był to czas, gdy etap maratonów miałem już za sobą, a w jego miejscu pojawiło się zainteresowanie górskimi wędrówkami. Zresztą, nawet w mojej epoce maratonów już zdarzyło mi się usłyszeć o niejakim Czapkinsie, czyli o Tomaszu Mackiewiczu. Pewnie dlatego, że był totalnym outsiderem, a mnie zawsze ciekawiła taka postawa. Później usłyszał o nim cały świat. Gdy umierał na zboczach swojej Lorelei, a media relacjonowały heroiczną akcję ratunkową prowadzoną przez Adama Bieleckiego i Denisa Urubkę.

Tomasz Mackiewicz, były narkoman. Od razu mógłbym dosadnie powiedzieć wprost: człowiek porażka. Troje dzieci, kochająca kobieta, a ten 7 razy pcha się zimą na jeden z najbardziej zabójczych ośmiotysięczników na świecie, gdzie za tym siódmym razem umiera. Mógłbym, lecz tak naprawdę, w jakimś stopniu czuję to w sobie. Będąc z kimś, pragnienie bycia gdzie indziej. Gdzieś tam, daleko. W objęciach własnej Lorelei.

Czytając „Czapkinsa”, dotarłem do momentu, w którym Mackiewicz i Marek Klonowski (pochodzący z Gryfina), kończą wyczerpujący trawers przez kanadyjskie lodowce i schodzą z Mount Logan. W pewnej chwili, Czapkins bierze kamerę i zaczyna siebie nagrywać śpiewając: włóczykije, włóczykije, jak się wam na świecie żyje?

Aż mi ciarki po plecach przeszły, bo nagle zrozumiałem, kim był ten zmarnowany gościu na filmiku, który tak bawił mnie i G. ponad 10 lat temu. Dzięki książce dowiedziałem się w jakich okolicznościach zrobiono nagranie i jak wielka była to przygoda. I w ogóle, wróciły wspomnienia związane z moim i G. startem w naszym pierwszym maratonie oraz moimi wieloma następnymi. Bardzo dobrze wspominam te czasy.

Filmik jest nadal dostępny na jutubie. W pewnym momencie tego nagrania widać starszą panią, taką babunię, a ktoś spoza kadru mówi: jadę w góry! Babunia macha ręką i odpowiada z uniesieniem: daj se spokój z jazdami! I znowu macha ręką. Po chwili dodaje: już tam byłeś w tych górach, jeszcze gdzie spadniesz… Po czym symbolicznie spluwa: tfu, tfu! Żeby nie powiedzieć tego w złej godzinie. W książce jest ten dialog. Babunia, to ukochana babcia Czapkinsa. Nazywano ją zdrobniale: Todzia, od Teodozja. Głos spoza kadru, to Czapkins. Babcia nie dożyła śmierci wnuka.

Link do filmiku:

https://www.youtube.com/watch?v=73_cYj3uZgA