
– Chodzi pan między tymi grobami tyle czasu, szuka pan kogoś? – starsza kobieta o charakterystycznym góralskim nosie i przenikliwie błękitnym spojrzeniu zwróciła się do mnie z zainteresowaniem i troską w głosie. – Ja to już całą rodzinę obeszłam i pomniki im wysprzątałam, a pan tak cały czas chodzi i chodzi – dodała. – Tak, chciałem odwiedzić siostry Skotnicówny i nie mogę ich odnaleźć – ucieszyłem się zaciekawieniem okazanym mi przez mieszkankę Zakopanego. – Klimka Bachledę znalazłem, Zosię Krókowską także, a Lidy i Marzeny nie potrafię. Wie pani, gdzie one leżą? – A gdzieś tam – machnęła ręką w kierunku bodajże Gubałówki – Ale dokładnie nie wiem gdzie. Popatrzyłem w tamto miejsce. Kolejne setki krzyży na cmentarzu liczącym ponad 20 tysięcy zajętych kwater. Chyba jeszcze sobie tutaj pochodzę. Widząc moją konsternację, góralka szybko zreflektowała się dodając – Chodźmy do kancelarii cmentarza, tam pomogą szukać. Zaprowadzę pana.

– Mógł pan od razu do mnie zajść – stwierdziła szefowa kancelarii. – Zaraz zadzwonię do mojego pracownika, on pana zaprowadzi. Wzięła komórkę i w kilku słowach wytłumaczyła rozmówcy moją rozterkę. – Wyjdzie pan przed budynek i znajdzie mężczyznę w niebieskiej koszuli w kratę, on już tutaj idzie. Podziękowałem i wyszedłem. Koszulę miał czerwoną w kratę, ale za to oczy intensywnie niebieskie. Takie, jak kobieta, która zwróciła uwagę na moje błąkanie się wśród mogił. I nos z profilem, przywodzącym na myśl ostre narzędzie mogące rozłupać dowolną skałę. – A, to pan tak chodził między nagrobkami! – rzucił uśmiechając się do mnie. Wyglądało na to, że już wszyscy górale w okolicy zauważyli cepra snującego się alejkami zakopiańskiego cmentarza, nazywanego przez miejscowych „nowym”.

Z tym „nowym”, to tak nie za bardzo, bowiem założono go w 1908 roku. Jest on „nowy” w porównaniu z licznie odwiedzanym przez turystów cmentarzem na Pęksowym Brzyzku, otwartym około 1850 roku. Jakoś nie docierała do mnie zastosowana na nim systematyka pochówku, więc samodzielnie kombinowałem, że skoro interesujące mnie osoby spoczęły tutaj w pierwszym trzydziestoleciu dwudziestego wieku, to oni wszyscy muszą leżeć gdzieś w pobliżu centrum nekropolii, a więc niedaleko kaplicy. I faktycznie, sprawdziło się to w przypadku Klimka oraz Zosi Krókowskiej, lecz Skotnicówny przeniesiono do grobu ich matki, która odeszła blisko trzydzieści lat po swoich córkach.

Nie przyszłoby mi do głowy, że to jest tak daleko od kaplicy. W międzyczasie mój przewodnik wskazał w lewo – Tam jest grób Małaczewskiego. On napisał „Konia na Wzgórzu”. To ważny człowiek dla historii Zakopanego. Niech go pan odwiedzi później. Kilkadziesiąt metrów dalej stanęliśmy nad mogiłą ze spękaną niewielką tablicą. Dotarliśmy do celu.

Stoimy przed tą tablicą, a gipsowy cherubinek z pękniętą wpół główką usiłuje pocałować gipsową dziewczynkę. – Halny był, gałąź spadła i tak ją potrzaskała – wyjaśnia mój przewodnik. – Gdyby pan jeszcze kogoś chciał odwiedzić, to ja będę naprawiał latarnię przy kaplicy – dodaje po chwili. Milcząco kiwam głową w podzięce i zostaję sam na sam z dziewczynami.

Na opisywany cmentarz przywiodła mnie chęć odwiedzenia tych niezwykłych dziewczyn – Lidy i Marzeny oraz Zofii i Jadwigi, których historie poznałem dzięki książce Kamienny sufit autorstwa Anny Król. Ten „Kamienny sufit”, to bardzo wymowny tytuł mający odniesienie wprost do pojęcia „szklanego sufitu”, czyli tworzonej przez ludzi niewidzialnej przeszkody, która nie pozwala na pięcie się wzwyż i odnoszenie sukcesów w danej dziedzinie i środowisku. Mówiąc wprost: chodzi tutaj o dyskryminację kobiet, akurat w tym przypadku o dyskryminowanie ich w środowisku taterniczym przełomu XIX i XX wieku, a więc w okresie kształtowania się owej bardzo specyficznej zbiorowości. Bohaterki tej opowieści nie tylko wytyczały nowe szlaki na ekstremalnie trudnych drogach w tatrzańskiej skale, lecz przede wszystkim, wytrwale i z poświęceniem torowały drogi dla przyszłych pokoleń kobiecych pięknoduchów zafascynowanych urodą tych drapieżnych gór w nieprzychylnym im środowisku zdominowanym przez mężczyzn o nierzadko przerośniętym ego.
Książka ma ciekawą konstrukcję zawdzięczaną osobistym doświadczeniom Autorki. Anna Król jest bowiem nie tylko pisarką, lecz również aktywną taterniczką i dzięki temu sprawnie łączy historie sprzed lat z własnymi doświadczeniami dnia obecnego. W przypadku opowieści o tych dziewczynach, które „nie wróciły w doliny” ma to szczególny wydźwięk, gdyż Autorka opisuje własne przejścia miejsc będących świadkami tych tragedii. Żeby nie było, iż książka ta traktuje wyłącznie o przypadkach zakończonych nieszczęśliwie, to zwracam w tym miejscu uwagę na wątek Zofii Radwańskiej – Paryskiej, osoby niezwykle zasłużonej dla polskiego taternictwa, badania i ochrony przyrody Tatr oraz popularyzowania kultury Podhala. Wraz z mężem – Witoldem Paryskim, Zofia jest autorką monumentalnej „Wielkiej encyklopedii tatrzańskiej”. I jeszcze raz: żeby nie było, to Zofia Radwańska – Paryska odeszła spokojnie w Zakopanem, przeżywszy ponad 100 lat.



You must be logged in to post a comment.