Lida Skotnicówna

Lida Skotnicówna (linoryt autorstwa Marka Kołtona)

– Chodzi pan między tymi grobami tyle czasu, szuka pan kogoś? – starsza kobieta o charakterystycznym góralskim nosie i przenikliwie błękitnym spojrzeniu zwróciła się do mnie z zainteresowaniem i troską w głosie. – Ja to już całą rodzinę obeszłam i pomniki im wysprzątałam, a pan tak cały czas chodzi i chodzi – dodała. – Tak, chciałem odwiedzić siostry Skotnicówny i nie mogę ich odnaleźć – ucieszyłem się zaciekawieniem okazanym mi przez mieszkankę Zakopanego. – Klimka Bachledę znalazłem, Zosię Krókowską także, a Lidy i Marzeny nie potrafię. Wie pani, gdzie one leżą? – A gdzieś tam – machnęła ręką w kierunku bodajże Gubałówki – Ale dokładnie nie wiem gdzie. Popatrzyłem w tamto miejsce. Kolejne setki krzyży na cmentarzu liczącym ponad 20 tysięcy zajętych kwater. Chyba jeszcze sobie tutaj pochodzę. Widząc moją konsternację, góralka szybko zreflektowała się dodając – Chodźmy do kancelarii cmentarza, tam pomogą szukać. Zaprowadzę pana.

Pomnikowym zakopiańskim cmentarzem jest ten „stary”, na Pęksowym Brzyzku. Problem w tym, że miejsce to zazwyczaj oblegają turyści, więc jest nieco zadeptany. Spokojnej aury nie brakuje za to na tym przy ulicy Nowatorskiej, określanym jako „nowy”. Stąd do Krupówek nie ma nawet pół kilometra, a tuż za jego murem znajduje się znany supermarket spożywczy, jednak o dziwo, nawet w środku sezonu wakacyjnego panuje tutaj cisza, a wśród przychodzących są chyba wyłącznie miejscowi. Odwiedzenie „nowego” przed wyjściem w Tatry stanowi intensywne doświadczenie w rodzaju memento, gdyż to właśnie tutaj spoczywa wiele osób, których życiorysy są ściśle związane z historią polskiego taternictwa i szeroko pojętej turystyki tego regionu. Dziesięciolecia wstecz, to właśnie oni wytyczali szlaki przemierzane przez nas obecnie. Duża część z nich zginęła przedwcześnie w ukochanych przez siebie Tatrach. Miłość niełatwa i nierzadko wymagająca najwyższego poświęcenia.

– Mógł pan od razu do mnie zajść – stwierdziła szefowa kancelarii. – Zaraz zadzwonię do mojego pracownika, on pana zaprowadzi. Wzięła komórkę i w kilku słowach wytłumaczyła rozmówcy moją rozterkę. – Wyjdzie pan przed budynek i znajdzie mężczyznę w niebieskiej koszuli w kratę, on już tutaj idzie. Podziękowałem i wyszedłem. Koszulę miał czerwoną w kratę, ale za to oczy intensywnie niebieskie. Takie, jak kobieta, która zwróciła uwagę na moje błąkanie się wśród mogił. I nos z profilem, przywodzącym na myśl ostre narzędzie mogące rozłupać dowolną skałę. – A, to pan tak chodził między nagrobkami! – rzucił uśmiechając się do mnie. Wyglądało na to, że już wszyscy górale w okolicy zauważyli cepra snującego się alejkami zakopiańskiego cmentarza, nazywanego przez miejscowych „nowym”.

Zofia Krókowska. Filolog klasyczna (Uniwersytet Jagielloński w Krakowie). Zaangażowana harcerka. W okresie międzywojennym, Zofia ze swoją wspinaczkową partnerką Jadwigą Honowską tworzyły pionierski duet wytyczający trudne do osiągnięcia standardy kobiecego taternictwa tamtego okresu. Zginęły razem w sierpniu 1928 roku podczas wspinaczki na południową ścianę Ostrego Szczytu. Miały wówczas po 24 lata.

Z tym „nowym”, to tak nie za bardzo, bowiem założono go w 1908 roku. Jest on „nowy” w porównaniu z licznie odwiedzanym przez turystów cmentarzem na Pęksowym Brzyzku, otwartym około 1850 roku. Jakoś nie docierała do mnie zastosowana na nim systematyka pochówku, więc samodzielnie kombinowałem, że skoro interesujące mnie osoby spoczęły tutaj w pierwszym trzydziestoleciu dwudziestego wieku, to oni wszyscy muszą leżeć gdzieś w pobliżu centrum nekropolii, a więc niedaleko kaplicy. I faktycznie, sprawdziło się to w przypadku Klimka oraz Zosi Krókowskiej, lecz Skotnicówny przeniesiono do grobu ich matki, która odeszła blisko trzydzieści lat po swoich córkach. 

Jadwiga Honowska. Matematyczka (Uniwersytet Warszawski). Wspinaczkowa partnerka Zofii Krókowskiej. Mawia się o przyciąganiu się przeciwieństw, co w przypadku Zośki i Jadwigi trafia w punkt. Zośka – nieco wycofana i zamyślona, Jadwiga – towarzyska, ekspresyjny wulkan energii. Dwa różne umysły: Zośka – filolog, Jadwiga – matematyczka. Znakomicie się uzupełniały, co pozwoliło im na realizowanie wejść, które w tamtych czasach nawet najlepsi wspinacze uważali za niemożliwe do wykonania. Wśród ich osiągnięć najbardziej działa na moją wyobraźnię ściana Młynarza od strony Doliny Białej Wody, zdobyta przez nie wraz z Janem Alfredem Szczepańskim (w ogóle pierwsze zimowe wejście tą drogą w historii!!!) w 1928 roku. Gdy podczas tatrzańskiej wędrówki w 2018 roku po raz pierwszy zobaczyłem ściany masywu Młynarza to myślałem, że patrzę na coś, co nie zostało zdobyte i nigdy nie będzie zdobyte. Zośka i Jadwiga miały na ten temat inne zdanie…

Nie przyszłoby mi do głowy, że to jest tak daleko od kaplicy. W międzyczasie mój przewodnik wskazał w lewo – Tam jest grób Małaczewskiego. On napisał „Konia na Wzgórzu”. To ważny człowiek dla historii Zakopanego. Niech go pan odwiedzi później. Kilkadziesiąt metrów dalej stanęliśmy nad mogiłą ze spękaną niewielką tablicą. Dotarliśmy do celu.

Ściany masywu Młynarza nad Doliną Białej Wody (Słowacja). Na moim zdjęciu to te, tworzące lewe ramię dużej litery „U”. Stojąc przed nimi na dnie doliny ma się wrażenie, jakby ów skalny mur nie był przed, tylko nad głową patrzącego. Jakby zawijał się u góry w naszym kierunku. Nie, to niemożliwe, aby ktoś go pokonał. A jednak…

Stoimy przed tą tablicą, a gipsowy cherubinek z pękniętą wpół główką usiłuje pocałować gipsową dziewczynkę. – Halny był, gałąź spadła i tak ją potrzaskała – wyjaśnia mój przewodnik. – Gdyby pan jeszcze kogoś chciał odwiedzić, to ja będę naprawiał latarnię przy kaplicy – dodaje po chwili. Milcząco kiwam głową w podzięce i zostaję sam na sam z dziewczynami.

Lida i Marzena, siostry Skotnicówny (pochowane w jednej mogile z matką). Lida i Marzena stanowią bardzo wyraziste postacie w historii kobiecej wspinaczki na najbardziej wymagające tatrzańskie szczyty. Na swoim koncie mają drogi, które w okresie międzywojennym sprawiały ekstremalne trudności najsprawniejszym wspinaczom tamtego czasu. Zginęły razem w wypadku na Zamarłej Turni w 1929 roku. Marzena miała wtedy 18 lat, zaś Lida zaledwie 16.

Na opisywany cmentarz przywiodła mnie chęć odwiedzenia tych niezwykłych dziewczyn – Lidy i Marzeny oraz Zofii i Jadwigi, których historie poznałem dzięki książce Kamienny sufit autorstwa Anny Król. Ten „Kamienny sufit”, to bardzo wymowny tytuł mający odniesienie wprost do pojęcia „szklanego sufitu”, czyli tworzonej przez ludzi niewidzialnej przeszkody, która nie pozwala na pięcie się wzwyż i odnoszenie sukcesów w danej dziedzinie i środowisku. Mówiąc wprost: chodzi tutaj o dyskryminację kobiet, akurat w tym przypadku o dyskryminowanie ich w środowisku taterniczym przełomu XIX i XX wieku, a więc w okresie kształtowania się owej bardzo specyficznej zbiorowości. Bohaterki tej opowieści nie tylko wytyczały nowe szlaki na ekstremalnie trudnych drogach w tatrzańskiej skale, lecz przede wszystkim, wytrwale i z poświęceniem torowały drogi dla przyszłych pokoleń kobiecych pięknoduchów zafascynowanych urodą tych drapieżnych gór w nieprzychylnym im środowisku zdominowanym przez mężczyzn o nierzadko przerośniętym ego.

Książka ma ciekawą konstrukcję zawdzięczaną osobistym doświadczeniom Autorki. Anna Król jest bowiem nie tylko pisarką, lecz również aktywną taterniczką i dzięki temu sprawnie łączy historie sprzed lat z własnymi doświadczeniami dnia obecnego. W przypadku opowieści o tych dziewczynach, które „nie wróciły w doliny” ma to szczególny wydźwięk, gdyż Autorka opisuje własne przejścia miejsc będących świadkami tych tragedii. Żeby nie było, iż książka ta traktuje wyłącznie o przypadkach zakończonych nieszczęśliwie, to zwracam w tym miejscu uwagę na wątek Zofii Radwańskiej – Paryskiej, osoby niezwykle zasłużonej dla polskiego taternictwa, badania i ochrony przyrody Tatr oraz popularyzowania kultury Podhala. Wraz z mężem – Witoldem Paryskim, Zofia jest autorką monumentalnej „Wielkiej encyklopedii tatrzańskiej”. I jeszcze raz: żeby nie było, to Zofia Radwańska – Paryska odeszła spokojnie w Zakopanem, przeżywszy ponad 100 lat.  

Lida Skotnicówna i Klemens „Klimek” Bachleda w mojej kancelarii. Linoryty autorstwa Marka Kołtona przyciągają wzrok, a ja lubię opowiadać klientom o Lidzie i Klimku oraz o mojej miłości do gór.
Klemens „Klimek” Bachleda. Jeden z pierwszych przewodników górskich w turystycznych początkach Zakopanego, zainicjowanych przez doktora Tytusa Chałubińskiego w drugiej połowie XIX wieku. Współzałożyciel Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego (TOPR), czyli organizacji należącej do ratowniczej elity i to w skali światowej. Człowiek – symbol poświęcenia dla ratowania życia innych. Zginął podczas akcji ratunkowej na Małym Jaworowym Szczycie w 1910 roku. Mocną opowieść o niełatwym losie Klimka przedstawił Jalu Kurek w uwielbianej przeze mnie Księdze Tatr.
Wśród wybitnych postaci spoczywających na zakopiańskim „nowym” można odnaleźć nie tylko taterników. Przykładem takiej znamienitej osobowości jest Eugeniusz Małaczewski, znakomity prozaik i liryk, oficer Wojska Polskiego, kawaler Orderu Virtuti Militari i Krzyża Walecznych. Jako żołnierz, Małaczewski walczył na frontach I wojny światowej i był „Murmańczykiem”, gdyż uczestniczył w mało komu obecnie znanych walkach z radzieckimi bolszewikami, które w latach 1918 – 19 toczyły się za północnym kołem podbiegunowym w okolicach Murmańska. Polacy bili wówczas komunistów jako członkowie międzynarodowego kontyngentu wojskowego wspierającego tzw. „białych”, a więc rosyjskich zwolenników powrotu władzy carskiej. W walkach brali udział Brytyjczycy, Francuzi, Amerykanie, Kanadyjczycy i Australijczycy. No i Polacy, którzy od alianckiego dowództwa otrzymali miano „Lwów północy”. Bo tak dzielnie tłukli czerwonych Ruskich. Trudy I wojny światowej i walk na dalekiej północy odbiły się na zdrowiu Małaczewskiego, który zapadł na gruźlicę. Zmarł w Zakopanem. Miał zaledwie 25 lat.